piątek, 8 lutego 2013

Zachodnie Wybrzeże podsumowanie w punktach. Punkt pierwszy, wizowy


Było dwa razy tematycznie. Było poranne Seattle i niedzielne wino. Jednak z powodów różnych, trochę pamiętnikowych, może felietonowych, a w jakimś stopniu też przewodnikowo-poradnikowych, chce mi się wspomnieć o kilku innych migawkach na zadany temat: Portland 2012. Briefly i to the point:

Point pierwszy, wizowy

Przejrzałam notkę przedwyjazdową, by przypomnieć sobie czy napisałam wam o ubieganiu się o wizę. O dziwo ani słowa. A przecież to jest ważny, spędzający Polakom sen z powiek, temat. No bo jak to w końcu jest? Trudno czy łatwo? Miło czy paskudnie? Czy faktycznie patrzą na Ciebie jak na terrorystę czy może opowieści znajomych, którzy słyszeli od znajomych, są mocno przesadzone?
Oczywiście, że przesadzone! Przecież to nasze największe narodowe hobby. Nie jeździj autostopem, bo Cię zgwałcą, nie podróżuj sama, bo sprzedadzą na targu niewolników, nie ucz się rosyjskiego (to tata!), bo Cię zagna na Sybir, a tam to już same dzikusy. Ile ja to razy słyszałam. Wychodzi na to, że do Ameryki, też nie należy lecieć, bo to całe zamieszanie z wizą... No, po prostu szkoda nerwów i potem to już na pewno psychiatryk.

Przeżyłam. Siedzę przy biurku, piszę notkę, a obok mnie leży paszport z amerykańską dziesięcioletnią wizą. Na wizie moje zdjęcie, dane niepozawalające mi na umieszczenie jej zdjęcia w internecie (bo po co macie znać mój numer dowodu?), fragment Washingtonu D.C. I pomnik Lincolna. Do tego kilka wyłaniających się z oddali fraz: Blessing of Liberty i tym podobne. Miałam w ręce paszport amerykański: jak ładny! Jaki kolorowy! Na każdej stronie inny obrazek i ta duma! Bo przecież mam amerykańską wizę. Plus 100 do fajności.

zdj. ze strony Dziennika Polskiego.
Artykuł zatytułowany "Czekamy na marchew od Obamy"
Bo zanim ją miałam, byłam obywatelką trzeciej kategorii, co odczułam wyraźnie w czasie wycieczki do konsulatu amerykańskiego w Krakowie. To na Stolarskiej, zaraz przy Małym Rynku, na przeciwko Ambasady Śledzia (nazwa tego lokalu nagle nabrała sensu). Jakbyście czasem przechodzili tam wczesnym rankiem (np. w czwartek), możecie zapytać samych siebie, co tam do cholery rozdają! Kolejka na 40 osób na środku ulicy. I co oni robią? Oddają swoje paszporty, podobno najważniejszy dokument, tak?, jakiemuś obcemu człowiekowi z listą, co to niby jest z konsulatu. Resztę swojego dobytku zostawiają w jakimś punkcie ksero po drugiej stronie ulicy. Płacą po złotówce by Kseroman przechował im ich drogocenne smartfony i aparaty fotograficzne. Niektórzy już wtedy idą na pierwszą wódeczkę, ale przede wszystkim: Chryste, jak oni narzekają! Przyznaję, czułam się parszywie czekając tak na ulicy i głośno i wyraźnie mówię, że amerykańskie państwo powinno się wstydzić, że robi sobie taką reklamę i zafundować sobie porządny budynek, który by pomieścił wszystkich interesantów. I tak, kobieta, która zaczęła w okienku opieprzać panią urzędniczkę, miała ku temu uzasadnione powody i to urzędniczka wspominając, że ona jak idzie do urzędu miasta, to nie narzeka tylko zna swoje miejsce, powinna się popukać w główkę i uzmysłowić, że w Polsce komuna się skończyła niemal ćwierć wieku temu, ona pracuje w konsulacie krainy liberalizmu i kapitalizmu, i że jak płacę to wymagam. Ale... No cóż... Oprócz tej kolejki było całkiem ok.
zdj. ze strony www.polskieradio.pl

W poczekalni w budynku leciały filmy reklamujące poszczególne rejony Stanów, leżały magazyny i mapy zachęcające do częstowania się (zwinęłam mapę Kolorado), a pan zadający mi pytania o powód wyjazdu był przesympatyczny, mówił po polsku z amerykańskim akcentem i wyraził swój żal, że jadę odwiedzić kolegę, w związku z czym pewnie nie pójdę z nim na kawę. Paszport tydzień później odebrałam osobiście z czym nie miałam najmniejszego problemu.

Aha, ważna rzecz: bo przecież ta wiza taka droga! Czego oni od nas chcą! No przecież. Bo turystyczna dziesięcioletnia wiza do USA kosztuje $160 dolarów!!! 512 złotych. Kogo na to stać? No tak, faktycznie drogo. Ale zróbmy szybkie obliczenia: Wiza do Chin kosztuje 220 zł i jest ważna trzy miesiące. Jeśli chcielibyśmy taką na 10 lat, to musimy sobie szybciutko pomnożyć 220 x 4 razy w roku x 10 lat. Wychodzi 8800zł. Czyli, ups, wiza USA jest jakieś 16 razy tańsza.
Ja nie mam więcej pytań.

Ale to było w Polsce. Wiza jest, paszport jest, spakowanie, mimo że niełatwe, jest. Lecimy. Samolot z Okęcia na amsterdamski Schiphol malutki, ale to w sumie półtora godzinki, więc e tam. Schiphol taki wielki, jak się o nim mówi. Kilkunastominutowy spacer po tym bardziej centrum handlowym, niż dworcu kolejowym, zaprowadził mnie do słynnej kontroli paszportowej. Panie i Panowie, opuszczamy Unię Europejską i wchodzimy do wehikułu wiozącego nas do nowego lepszego świata.
z wystawy na lotnisku. Czekoladowo
To znaczy jeśli nam pozwolą. Bo trzeba przejść tą cholerną kontrolę. 5 białych panów i jedna czarna pani wystąpiło w roli straży granicznej. Na scenę wchodzi Agnieszka. Który z gospodarzy się nią zajmie? Tak! Nie inaczej! Oczywiście, że czarna pani.

Tu chciałam zaznaczyć, że nie mam nic przeciwko koloru skóry. To płeć mnie przeraża.

Zaczęło się od tego, że miałam problem z jej akcentem. Nie wiem czy brookliński czy waszyngtoński, w każdym razie afroamerykański. Kilkukrotnie prosiłam o powtórzenie pytania, co oczywiście podnosiło atmosferę. I żadnego proszę, dziękuję, bogowie brońcie przed żartami z moich ust! Wręcz przeciwnie: Listen to my question ma'am! Podniesiony ton mówi wyraźnie: ty mała wschodnioeuropejska blond żmijo, już ja wiem, że jedziesz tam się prostytuować za nasze cenne zielone.

Przychodzi pytanie o adres, pod którym będę.

I tu zonk. Bo przecież podałam już go w podaniu wizowym i dodatkowo w konsulacie. Logicznie uznałam, że amerykańskie mocarstwo, ma już te dane, zresztą razem z odciskami moich wszystkich dziesięciu palców. Włączyłam smartfona, by przeszukać maila, na którym gromadzę tego typu informacje. Lekka konsternacja, bo to przecież może być bomba albo inna machina rażenia. Na lotnisku brak wi-fi, atmosfera się podnosi. Zrobiło się poważnie. Babsko zawołało szefa.

Dzięki Bogu mężczyznę!

Dzięń dobry. Jak się mam. Czy mówię po angielsku. Czy pierwszy raz w USA. Gdzie? Portland? Piękne miasto. Muszę spróbować tamtejszego piwa. Gdzie poznałam amerykańskiego kolegę? W Tajlandii. A co robiłam w Tajlandii. Backpacking? Rewelacyjna sprawa. O, widzę w Pani paszporcie wizę z Chin. Co Pani robiła w Chinach? A w Malezji? W Singapurze? Chyba wyjdę na idiotę, jeśli uznam, że w Turcji Pani nie backpackowała się. Super życie Pani prowadzi. Dziękuję, miło się z Tobą rozmawiało, życzę miłego pobytu. To piwo to obowiązkowo!
I jak tu nie być szowinistką?

To be continued. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz