Było dwa razy tematycznie.
Było poranne Seattle i niedzielne wino. Jednak z powodów różnych,
trochę pamiętnikowych, może felietonowych, a w jakimś stopniu też
przewodnikowo-poradnikowych, chce mi się wspomnieć o kilku innych
migawkach na zadany temat: Portland 2012. Briefly i to the point:
Point pierwszy, wizowy
Przejrzałam
notkę przedwyjazdową, by przypomnieć sobie czy napisałam wam o
ubieganiu się o wizę. O dziwo ani słowa. A przecież to jest
ważny, spędzający Polakom sen z powiek, temat. No bo jak to w
końcu jest? Trudno czy łatwo? Miło czy paskudnie? Czy faktycznie
patrzą na Ciebie jak na terrorystę czy może opowieści znajomych,
którzy słyszeli od znajomych, są mocno przesadzone?
Oczywiście,
że przesadzone! Przecież to nasze największe narodowe hobby. Nie
jeździj autostopem, bo Cię zgwałcą, nie podróżuj sama, bo
sprzedadzą na targu niewolników, nie ucz się rosyjskiego (to
tata!), bo Cię zagna na Sybir, a tam to już same dzikusy. Ile ja to
razy słyszałam. Wychodzi na to, że do Ameryki, też nie należy
lecieć, bo to całe zamieszanie z wizą... No, po prostu szkoda
nerwów i potem to już na pewno psychiatryk.
Przeżyłam.
Siedzę przy biurku, piszę notkę, a obok mnie leży paszport z
amerykańską dziesięcioletnią wizą. Na wizie moje zdjęcie, dane
niepozawalające mi na umieszczenie jej zdjęcia w internecie (bo po
co macie znać mój numer dowodu?), fragment Washingtonu D.C. I
pomnik Lincolna. Do tego kilka wyłaniających się z oddali fraz:
Blessing of Liberty i tym podobne. Miałam w ręce paszport
amerykański: jak ładny! Jaki kolorowy! Na każdej stronie inny
obrazek i ta duma! Bo przecież mam amerykańską wizę. Plus 100 do
fajności.
zdj. ze strony Dziennika Polskiego. Artykuł zatytułowany "Czekamy na marchew od Obamy" |
Bo
zanim ją miałam, byłam obywatelką trzeciej kategorii, co odczułam
wyraźnie w czasie wycieczki do konsulatu amerykańskiego w Krakowie.
To na Stolarskiej, zaraz przy Małym Rynku, na przeciwko Ambasady
Śledzia (nazwa tego lokalu nagle nabrała sensu). Jakbyście czasem
przechodzili tam wczesnym rankiem (np. w czwartek), możecie zapytać
samych siebie, co tam do cholery rozdają! Kolejka na 40 osób na
środku ulicy. I co oni robią? Oddają swoje paszporty, podobno
najważniejszy dokument, tak?, jakiemuś obcemu człowiekowi z listą,
co to niby jest z konsulatu. Resztę swojego dobytku zostawiają w
jakimś punkcie ksero po drugiej stronie ulicy. Płacą po złotówce
by Kseroman przechował im ich drogocenne smartfony i aparaty
fotograficzne. Niektórzy już wtedy idą na pierwszą wódeczkę,
ale przede wszystkim: Chryste, jak oni narzekają! Przyznaję, czułam
się parszywie czekając tak na ulicy i głośno i wyraźnie mówię,
że amerykańskie państwo powinno się wstydzić, że robi sobie
taką reklamę i zafundować sobie porządny budynek, który by
pomieścił wszystkich interesantów. I tak, kobieta, która zaczęła
w okienku opieprzać panią urzędniczkę, miała ku temu uzasadnione
powody i to urzędniczka wspominając, że ona jak idzie do urzędu
miasta, to nie narzeka tylko zna swoje miejsce, powinna się popukać w
główkę i uzmysłowić, że w Polsce komuna się skończyła niemal
ćwierć wieku temu, ona pracuje w konsulacie krainy liberalizmu i kapitalizmu, i że jak płacę to wymagam. Ale... No cóż...
Oprócz tej kolejki było całkiem ok.
zdj. ze strony www.polskieradio.pl |
W
poczekalni w budynku leciały filmy reklamujące poszczególne rejony
Stanów, leżały magazyny i mapy zachęcające do częstowania się
(zwinęłam mapę Kolorado), a pan zadający mi pytania o powód
wyjazdu był przesympatyczny, mówił po polsku z amerykańskim
akcentem i wyraził swój żal, że jadę odwiedzić kolegę, w
związku z czym pewnie nie pójdę z nim na kawę. Paszport tydzień
później odebrałam osobiście z czym nie miałam najmniejszego
problemu.
Aha,
ważna rzecz: bo przecież ta wiza taka droga! Czego oni od nas chcą!
No przecież. Bo turystyczna dziesięcioletnia wiza do USA kosztuje
$160 dolarów!!! 512 złotych. Kogo na to stać? No tak, faktycznie
drogo. Ale zróbmy szybkie obliczenia: Wiza do Chin kosztuje 220 zł
i jest ważna trzy miesiące. Jeśli chcielibyśmy taką na 10 lat,
to musimy sobie szybciutko pomnożyć 220 x 4 razy w roku x 10 lat.
Wychodzi 8800zł. Czyli, ups, wiza USA jest jakieś 16 razy tańsza.
Ja nie
mam więcej pytań.
Ale to
było w Polsce. Wiza jest, paszport jest, spakowanie, mimo że
niełatwe, jest. Lecimy. Samolot z Okęcia na amsterdamski Schiphol
malutki, ale to w sumie półtora godzinki, więc e tam. Schiphol
taki wielki, jak się o nim mówi. Kilkunastominutowy spacer po tym
bardziej centrum handlowym, niż dworcu kolejowym, zaprowadził mnie
do słynnej kontroli paszportowej. Panie i Panowie, opuszczamy Unię
Europejską i wchodzimy do wehikułu wiozącego nas do nowego
lepszego świata.
z wystawy na lotnisku. Czekoladowo |
To
znaczy jeśli nam pozwolą. Bo trzeba przejść tą cholerną
kontrolę. 5 białych panów i jedna czarna pani wystąpiło w roli
straży granicznej. Na scenę wchodzi Agnieszka. Który z gospodarzy
się nią zajmie? Tak! Nie inaczej! Oczywiście, że czarna pani.
Tu
chciałam zaznaczyć, że nie mam nic przeciwko koloru skóry. To
płeć mnie przeraża.
Zaczęło
się od tego, że miałam problem z jej akcentem. Nie wiem czy
brookliński czy waszyngtoński, w każdym razie afroamerykański.
Kilkukrotnie prosiłam o powtórzenie pytania, co oczywiście
podnosiło atmosferę. I żadnego proszę, dziękuję, bogowie
brońcie przed żartami z moich ust! Wręcz przeciwnie: Listen to my
question ma'am! Podniesiony ton mówi wyraźnie: ty mała
wschodnioeuropejska blond żmijo, już ja wiem, że jedziesz tam się
prostytuować za nasze cenne zielone.
Przychodzi
pytanie o adres, pod którym będę.
I tu
zonk. Bo przecież podałam już go w podaniu wizowym i dodatkowo w
konsulacie. Logicznie uznałam, że amerykańskie mocarstwo, ma już
te dane, zresztą razem z odciskami moich wszystkich dziesięciu
palców. Włączyłam smartfona, by przeszukać maila, na którym
gromadzę tego typu informacje. Lekka konsternacja, bo to przecież
może być bomba albo inna machina rażenia. Na lotnisku brak wi-fi,
atmosfera się podnosi. Zrobiło się poważnie. Babsko zawołało
szefa.
Dzięki
Bogu mężczyznę!
Dzięń
dobry. Jak się mam. Czy mówię po angielsku. Czy pierwszy raz w
USA. Gdzie? Portland? Piękne miasto. Muszę spróbować tamtejszego
piwa. Gdzie poznałam amerykańskiego kolegę? W Tajlandii. A co
robiłam w Tajlandii. Backpacking? Rewelacyjna sprawa. O, widzę w
Pani paszporcie wizę z Chin. Co Pani robiła w Chinach? A w Malezji?
W Singapurze? Chyba wyjdę na idiotę, jeśli uznam, że w Turcji
Pani nie backpackowała się. Super życie Pani prowadzi. Dziękuję,
miło się z Tobą rozmawiało, życzę miłego pobytu. To piwo to
obowiązkowo!
I jak
tu nie być szowinistką?
To be continued.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz