środa, 5 września 2012

Zalezna w dzungli i okolicach

Ostatniej nocy w Singapurze nastawilam budzik na czwarta, po czym taksowkarz zawiozl mnie na stacje kolejowa, ktora miala byc moim ostatnim zetknieciem z tym, podobno wkrotce, najbogatszym krajem swiata. Blyskawicznie przeszlam odprawe graniczna i siadlam w pociagu, ktory niestety ni w zab nie przypominal tego, co widzialam w Chinach. Gdy siedzac w swoim fotelu patrzylam na konduktora, bylam przekonana, ze jest pijany. Facet odbijal sie od siedzenia do siedzenia i od okna do okna. Jednak gdy sama wstalam w celu udania sie do toalety (poziom PKP), to nagle sama sie upilam. Ludzie, ja nie sadzilam, ze pociag moze sie tak trzasc. Przeciez on jezdzi po prostych torach, do licha!

Widoki za oknem: palmy, palmy, wiecej palm. Rzeka - kolor zolto-brazowy, jak mialam sie wkrotce przekonac, dotyczy to wszystkich rzek Malezji. Mijane wioski i miasteczka: dokladnie tak wyobrazalam sobie czarna Afryke, ta powiedzmy nie od chatek z lisci, ale golych blokow betonu bez drzwi i okien. Na kazdej stacji kolejowej kawiarnia z plastikowymi stolami i krzeslami, sprawiala wrazenie centrum miejscowosci. Starsi mezczyzni i szczelnie opatulone chustami kobiety patrzyli na pociag z widocznym zainteresowaniem. Jechalam ok. 7 godzin, zanim dotarlam do Jarentutu. I tam dopiero sie zdziwilam. Spodziewalam sie turystycznej miejscowosci, pelnej hoteli, kafejek i sklepow z pamiatkami. Spotkalam sie z zapomniana miescina, nad ktora gorowal dumny meczet i byla to wlasciwie jedyna zaslugujaca na uwage budowla. To tlumaczylo, dlaczego moj hotel kosztowal odpowiednik osmiu zlotych. Dostalam ciemny, brudny pokoj, w ktorym byly dwa lozka i wentylator. Jeden z recepcjonistow byl transwestyta (ciekawe odbicie na tle tej konserwatywnej dziury), a drugi namietnie powtarzal, ze chcialby ze mna jechac do Polski i jest przekonany, ze moglby sie we mnie zakochac. No to zrobilo sie muzulmansko :). W sumie, wesola odmiana po milczacych Chinczykach.

Nastepnego dnia bus zawiozl mnie do Kuala Tembeling, gdzie czekala na nas lodz, ktora mielismy doplynac do Taman Negary, najstarszej dzungli na swiecie. Tu drobna uwaga: zostalam fanka siadania w busach na przednim siedzeniu. Kierowca sie nudzi. Jest zadowolony, ze siedzi obok niego dlugonoga blondynka i przeistacza sie w istnego przewodnika. Opowiada rzeczy, nie do przeczytania w jakiejkolwiek ksiazce, a na prosbe staje na wzgorzu, zeby mozna bylo cyknac fotke. Rownoczesnie ma sie o wiele lepszy widok, niz pasazerowie z tylu. SUPER!

70km lodzia i po trzech godzinach dotarlam do resortu, w ktorym mialam spedzic kolejne dwie noce. I atrakcje: nocny spacer po dzungli, treking na gorke, conopy walking (spacer po najdluzszym wiszacym na drzewach mostku swiata - 500m) i odwiedziny wioski tubylcow. No w sumie sympatycznie. Powiedzialabym: lajtowo.


Za to resort super. Mieszkalam jakies 20 metrow od wejscia do dzungli. Chodzac wieczorem po osrodku mijalam dziki, jezozwierze (widzialam pierwszy raz w zyciu. I to od razu dwa i to jakies dwa metry ode mnie), jelenie (20cm ode mnie) i dziesiatki malp. Po pokoju chodzily mi jaszczurki wielkosci dloni doroslego faceta, ale jakos zdolalam o nich zapomniec. W dzungli widzialam pajaki wielkosci tarantuli i cos czego do tej pory nie zidentyfikowalam, a co bylo zwierzeciem jaszczurowatym, wielkosci ok 80cm. Ledwo sie ruszalo i mialo wcale niezla skorupe. Cos mniej wiecej takiego, ale czy to na pewno to - nie mam pojecia: jaszczur.

No ale zaluje. Zaluje ze nie zdecydowalam sie na parodniowy treking w glab dzungli. To jednak bylo za malo. Miala byc przygoda, byl lunapark, na ktory bez problemu wzielabym dziecko. I mimo, ze przewodnika mielismy swietnego, jedzenie bylo dobre, a grupa wesola, to jednak wyjezdzalam z mocnym niedosytem. Jeszcze sie kiedys spotkam z jakims pozadnym lasem. I wkrocze w niego odwazniej.

Po dzungli (w ktorej znowu nie bylo tak goraco), nadszedl czas na miejsce, w ktorym bylo mi po prostu zimno: Cameron Highlands

poniedziałek, 3 września 2012

Metropolie wschodu

W obu jest ruch lewostronny. W obu płaci się dolarami. Obie położone są na wyspach i szczyca się wielkimi działaczami chmur. I w obu wielokulturowosc jest tak olbrzymia, ze trudno rozszyfrować kto należy do większości, a kto jest nieproszonym przybyszem. Kolejnym celem wycieczki były Hong Kong i Singapur.
To co wymieniłam to całkiem sporo cech wspólnych. Jednak miasta różnią się od siebie jak ogień i woda.
Hong Kong to bogate miasto XX wieku w którym tysiące potomków kolonizatorow osiadło na luksusowych osiedlach wieżowców mieszczących się na gorującym nad miastem Wzgórzu Wiktorii. wiekszosc turystow wjeżdża na nie specjalnym zabytkowym tramwajem, jednak jak zobaczylam zatrwazajaca dwu i polgodzinna kolejke, zrezygnowalam. I wtedy pojawil sie kusiciel pod hinduska postacia, ktory przystanowszy przed mapa, stwierdzil ze idzie pieszo. Ech no i nadepnal mi na ambicje. I poszlam też.
Wspinaczka trwała niemal dwie godziny. Woda skończyła się po 20 minutach. Stopni celsjusza... milion. Umarłam jakieś 5 razy (tu pozdrawiam Alę). Po lewej Mercedes, po prawej Lamborghini, przede mną ochroniarz, za mną basen z barkiem, a ja w sportowych ciuchach umieram niczym w środku bezludnych Alp. Gdy w końcu dotarlam na szczyt mogłam zabić za szklankę wody, a mój hinduski rasizm, ktory wcześniej był w niegroznej śpiączce, osiągnął apogeum. Idiota! Posluchala ciapatego... a na szczycie kilkupietrowa galeria handlowa. Facepalm.

Jak się czegoś nienawidzi to oczywiście dostaje się to w nasilonych dawkach. W Singapurze mój hostel okazał się być w samym środku Little India (takie znajdujace sie w wielu miastach hinduskie chinatown). Kiczowata kolorową dzielnica z tysiącem mężczyzn siedzących na ulicach.  Spędziłam tam trzy dni.
I co? I oczywiście że kocham Hindusów! Że w każdej kolejnej miejscowości szukam noclegu w LI i że pierwszy raz w życiu mam ochotę jechać do Indii. Jej jacy oni kochani! Jacy uprzejmi, gościnni i jacy z nich dżentelmeni. A jednocześnie jak rewelacyjnie się bawią. Jak znają angielski i stawiają herbatę. No a te ich świątynię! Szaleństwo.

Z lenistwa nie pisze więcej. W HK bardzo polecam największy na świecie pomnik Buddy z brązu i muzeum historii HK (dzien w HK sponsorowalo wikitravel.org" ktoremu dziekuje za opracowanie swietnej i bezblednej trasy zwiedzania). Singapur zrobiłam na zielono: przemoglam swoja nienawisc do idei zwierzat w klatkach i odwiedzilam zoo w lesie deszczowym. Nadal nie lubię, choć zoo bylo zdecydowanie najlepsze, jakie widziałam (pozdrawiam biale tygrysy. Kocham was bardzo!). No i zdecydowane Tak dla ogrodu botanicznego. Wystarczy tego wygodnego. Z postanowieniem powrotu do wegeterianizmu pojechałam pociągiem do Malezji. Cel: dżungla