poniedziałek, 15 kwietnia 2013

Przenosiny bloga

UWAGA:

W związku z kilkoma sytuacjami, okolicznościami i zrządzeniami losu, blog został przeniesiony pod adres:

www.pozornie-zalezna.blog.pl

serdecznie zapraszam

niedziela, 31 marca 2013

Ale sama? Plusy bycia kobietą podróżującą solo


Kiedy opowiadam znajomym o swoich wyjazdach, ci najczęściej reagują pytaniem: Nie bałaś się tak sama? Moja odpowiedź jest zawsze jednakowa: jasne że się bałam, ale wiedziałam, że warto.
Jak to się zaczęło?
Mając 20 lat pojechałam z koleżanką autostopem do Portugalii. Jak to z babami bywa, nie udało się wytrzymać ze sobą więcej niż pięć dni. Nasze drogi drastycznie rozeszły się w Porto. Miałam przed sobą większość kraju do zobaczenia i żadnego towarzysza podróży. Mogłam kupić bilet na pierwszy tani lot do Berlina, albo zostać w państwie, w którym już wtedy zdążyłam się zakochać. Oczywiście zostałam.
Kolejne kilkanaście dni spędziłam na lekkomyślnym przemieszczaniu się z miejsca na miejsce, zdarzały się noce na dworcach, chwile samotności, zmęczenia i dramatycznych poszukiwań informacji turystycznych i hosteli. Budżet miałam ograniczony, znajomości kraju żadnej i nawet dobrego przewodnika, nie wspominając o dostępie do internetu.
Ale nie było wyjścia. Bo przecież nie zamknę się w trzygwiazdkowym hotelu i nie zadzwonię do tatusia, ze łzami w oczach błagając, żeby po mnie przyjechał. Kupiłam gaz pieprzowy i wygodną torebkę za dwa Euro, popytałam gdzie jest dworzec i zostałam Kobietą Podróżującą Solo. Pięć lat później nie zamierzam przestać nią być.
Samopoznanie
Zalety podróżowania samotnie są wychwalane przez największych światowych podróżników. Są wyzwaniem dodającym życiu adrenalinę. Gdy jestem w podróży, często nie wiem gdzie będę spała i co będę jadła następnego dnia. Ograniczając swoje potrzeby do minimum, jestem szczęśliwa gdy tylko uda mi się dostać tanie miejsce w hostelu. Chińskie maty na twardych łóżkach są wygodniejsze, niż najlepiej zaścielone łóżko w polskim domu. Gdy jest się na drugim końcu świata, po całym dniu niejedzenia, zupka chińska okazuje się najwspanialszym posiłkiem pod słońcem. Badasz swoje granice, dostrzegasz lęki i małe radości. Poznajesz samą siebie i dowiadujesz, że nie potrzebujesz wielu rzeczy bez których w domu nie mogłaś żyć. Ja na przykład w czasie podróży nie mam najmniejszej potrzeby, żeby się malować. Ale czuję się paskudnie nie posiadając przy sobie kilku atrakcyjnych ciuchów czy ulubionych kolczyków. Mogę nie oglądać filmów przez miesiąc, ale skaczę ze szczęścia znajdując w bangkockim antykwariacie polską książkę. Dowiaduję się, co kocham najbardziej i przekładam to na życie po powrocie do kraju. Za każdym razem czuję, że znam siebie odrobinę bardziej. Lepiej.
Wyzwanie
Fakt, że dotarłam gdzieś sama, że udało się załatwić rzecz nie do załatwienia, że odczytało się niedokładną mapę, znalazło prawidłową ścieżkę, naprawiło samej rower czy nauczyło się jeździć na skuterze, sprawia, że ogarnia cię poczucie zasłużonej dumy. Stawiłaś czoło wyzwaniu i nie pomógł ci w tym chłopak czy pilot wycieczki. Udowodniłaś sobie i innym, że potrafisz, i że jak musisz to możesz. Podjęłaś wyzwanie i mu podołałaś. Co więcej wyszłaś z tego z nowym doświadczeniem, opowieściami, pomysłami na przyszłość i wiedzą, której nie zdobyłabyś w domu, gdzie przy skręcaniu krzesła prosisz o pomoc przyjaciela. Zapewniam, że poradzenie sobie samodzielnie w trudnej sytuacji daje radość. Bezcenną.
Wolność
Powodem dla którego zawsze cieszę się na samotny wyjazd, jest też wolność, jaką taka podróż daje. Od ludzi, nawet tych ukochanych, też czasem trzeba odpocząć. Wyjeżdżając skupiam się na własnych potrzebach i chęciach. Nie muszę iść na kompromis, co do tego czy w dżungli wstawać o szóstej by móc poobserwować zwierzęta czy o 11, bo poprzedniego wieczoru wolałam poimprezować. Powiedzmy sobie to wyraźnie: Każdy podróżnik jest inny. Każdy ma własne gusta, upodobania i siły. Jeden woli iść do muzeum sztuk pięknych, inny poleżeć na plaży. Przygotowując się przez kilka miesięcy do podróży, staje się ona w pewnym sensie spełnianiem naszych marzeń. Chcemy, żeby była idealna i jakiekolwiek kompromisy przyjmujemy niechętnie. I mimo że cenię sobie dobre towarzystwo, to nie mając go jestem po prostu niezależna.
Nowe znajomości
Niezależna nie znaczy samotna. Nie od dziś wiadomo, że człowiek jest zwierzęciem stadnym i usilnie szuka towarzystwa. Zaliczam się do introwertyczek. Cenię sobie wieczór z książką i samotne spacery. Jednak nie zmienia to tego, że po kilku dniach mam dość samej siebie i ciągnie mnie do ludzi.
Wiele osób obawia się, że podróżując samotnie zwariuje z braku towarzystwa. Zapominają o jednym: w podróży to towarzystwo jest. Każdego dnia poznaję nowe osoby, nawiązuję znajomości z ludźmi, których bym nie poznała podróżując z kimś, bo po prostu nie miałabym potrzeby poznawania. A tak, siedząc przez 10 godzin w pociągu obok nieznajomego czy pijąc piwo w pubie, w końcu odzywam się do innych. Dzięki temu mam większą możliwość poznawania ciekawych osób, słuchania opowieści o ich życiu, kulturze, z niektórymi kontynuuję podróż przez kolejne kilka dni, inni pozostają przyjaciółmi na lata.
Pomocna dłoń
No dobrze, wszystko to wygląda pięknie, ale co z faktem, że jestem kobietą? Czy moje wędrówki solo nie są po prostu zbyt ryzykowne? Czy nie boję się napaści, gwałtu, porwania? Albo czy po prostu fizycznie, jako przedstawicielka słabej płci, sobie poradzę?
Z moich doświadczeń wynika, że kobiecie w podróży często jest łatwiej niż mężczyźnie. Nie jestem pewna czy pamiętam o wszystkich razach, gdy jakiś miły autochton pomógł mi z bagażem, przewiózł za darmo rykszą (Pekin), taksówką (Lizbona) czy wziął na stopa i nadłożył drogi, żeby mnie podwieźć dokładnie tam, gdzie chciałam się zjawić (Seattle i Ko Phangan). Stawiano mi kawy i obiady, dawano mapy, które mogłyby mi się przydać, a w zeszłym roku w Mediolanie uroczy Tunezyjczyk dowiedziawszy się, że noc planuję przeczekać na ulicy, zaprosił mnie do siebie, oddając do mojej dyspozycji swoją sypialnię, samemu idąc spać do salonu i przepraszając, że nie ma nic na śniadanie. Część z tych mężczyzn oczywiście chciała się potem ze mną umówić, inni czynili seksualne aluzje. Jednak proste “nie” zawsze starczało. Nigdy nie musiałam użyć noża, a gaz pieprzowy jest już dawno przeterminowany.
W drogę!
Na koniec powrócę do pytania, od którego zaczęłam. Czy się nie bałam? Czy podróż samotnej kobiety nie jest zbyt niebezpieczna?
Oczywiście ryzyko istnieje. Ale ryzyko istnieje też, że wracając w nocy do domu zostaniemy napadnięte we własnym mieście, albo że samotny mężczyzna zostanie zaatakowany przez pijanych opryszków, podczas gdy nie przyszłoby im do głowy uderzyć kobietę. Wyruszając w świat musimy sobie głośno i wyraźnie powiedzieć: na świecie jest nieporównywalnie więcej miłych i pomocnych osób od tych, które chciałyby nas skrzywdzić. Tyle się słyszy o dwóch porwanych dziewczynach w Gruzji, a nie porównuje się ich do dziesiątki tysięcy, które przyjechały stamtąd ze wspaniałymi wspomnieniami i chęcią powrotu.
Dziewczyny, nie pozwólcie, żeby nasza płeć decydowała o tym, że ze strachu o swoje bezpieczeństwo mniej przeżyjemy.. Nie rezygnujmy z marzeń, bo coś się może nam stać. I nie zostawajmy w domu, bo nasz chłopak nie chce pojechać z nami. Po prostu spakujmy się, poprośmy sąsiadów, by podlewali kwiatki i wyruszmy po przygodę swojego życia.

niedziela, 17 marca 2013

Wracając do Azji: kilka słów o Melace

Dzisiaj mija równe pół roku od momentu, gdy wyleciałam z Azji. Niesamowite jest, jak bardzo ta podróż zmieniła to, jak jestem postrzegana przez znajomych. Prawie przy każdym spotkaniu, w końcu pojawia się pytanie o Azję. Czasem są konkretne o jakiś region, czasem o wizy, kuchnię - zazwyczaj czy się nie bałam. Tak sobie teraz myślę, że strach w podróży mógłby być tematem osobnej notki. Ale nie na dzisiaj. Dzisiaj przeglądałam zdjęcia i to je tu zamieszczę, dodając kilka słów komentarza, wrócę jeszcze raz do Melaki. 
Dwie notki temu wrzuciłam tu zdjęcia domów nad kanałem w Melace. Robiły wrażenie. Były jakby wyrwane z kontekstu i nieprzystające do tego, co się spodziewałam. Tak naprawdę cała Melaka była taka.

kościół na placu portugalskim
Po opuszczeniu Cameron Highlights miałam jeszcze kilka dni do samolotu z Kuala Lumpur do Bangkoku. Nie chciałam ich spędzić na plaży - zostawiłam plażowanie na Tajlandię, nie chciałam siedzieć w Kuala - po Pekinie, Szanghaju, Hongkongu, Singapurze i przed Bangkokiem, miałam naprawdę dosyć wschodnich metropolii. Zastanawiałam się nad północnym Georgetown - podobno mekką malajskiego backpackingu - a południową Melaką. Po konsultacjach z forum podróżniczym wybrałam Melakę.

dzielnica nadmorska
Miasto, populacją przypominające Kraków, sprawia wrażenie miasteczka nadmorskiego. A raczej wielu miasteczek, bo każda jego część wygląda zupełnie inaczej. W XVI wieku została podbita przez portugalskich kolonizatorów i po nich został czerwony plac z ruinami fortu obronnego. Sto lat później, już jako jedna z największych potęg handlowych Azji południowo-wschodniej, została przejęta przez Holendrów i tym sposobem kolację jadłam w holenderskiej knajpce nad kanałem, co niewiele odbiegało od atmosfery Amsterdamu. Okolice portowe na lewym brzegu przypominały... sama nie wiem co. Może trochę Włochy? Może jednak ciągle Portugalię? Były żółte i opuszczone. Gdzieniegdzie przebiegał mi drogę bezdomny pies, a po przejściu przez płot dzielący ulicę od plaży, spotkałam się twarzą w twarz z grupą mocno pijanych mężczyzn, którzy łatwo przekonali mnie, żebym wróciła do bardziej zaludnionej cywilizacji. W tej okolicy samochody były stare, na ulicach roiło się od śmieci, a co drugi lokal był wystawiony na sprzedaż. Okolica, która prawdopodobnie kilkadziesiąt lat temu była turystycznym centrum, straciła rację bytu.

rok smoka w chinatown
Po drugiej stronie wody wznosił się za to luksusowy hotel - także w stylu portugalskim, a zaraz obok żywe i przepełnione artystycznymi galeriami i sklepami z oryginalną odzieżą chinatown (tu oficjalnie chcę wyrazić swój żal, że nie kupiłam tej torebki!). Tam też spędziłam najwięcej czasu, kończąc w herbaciarni na ceremonii herbaty.




meczet z pewnością nie sikhijski
Nieco dalej, skryta wśród blokowisk, znajduje się niewielka drewniana osada sikhów. Staram się sobie przypomnieć czy to możliwe, że wśród niej błądziłam. Wydaje mi się że tak. W wąskich uliczkach spotykałam kozy i kury i absolutnie żadnego śladu, który by wskazywał na jej turystyczne wykorzystanie. Przewodnik na łodzi opowiadał o niej. Pamiętam jak przez mgłę coś o pisarzu i postanowieniu oderwania się od cywilizacji i kultywowaniu zwyczajów. To tak jakby na środku Ruczaju postawić kilkadziesiąt drewnianych domów i nie korzystać w nich z elektryczności. Przynajmniej tak zapamiętałam i tak będę to miejsce mitologizować (po chwili zastanowienia, wątpię że to byli sikhowie. Raczej jacyś konserwatywni, nacjonalistyczni muzułmanie. Pewnie raczej na pewno biorąc pod uwagę księżyc nad świątynią). 


I w końcu ten jeden punkt, który sprawił, że jak kiedyś będę w Melace ponownie (choć muszę przyznać, że nie planuję), to będę nocować dokładnie w tym samym miejscu co ostatnio. 
Nazywa się Backpacker's Freak Hostel. Nie chodzi o to, że za nocleg zapłaciłam równowartość 14zł (zdążyłam się przyzwyczaić i do niższych cen), ani że dostałam dwójkę tylko dla siebie, mimo że jak zwykle zamówiłam łóżko w dormie (to też już mi się zdarzyło wcześniej). Tu wszystko było skupione na właścicielu. Seanie Sugosugo.

rysunek Seana. bardzo realistyczny

Jeśli chcecie spotkać Chińczyka marynarza, to musicie poznać tego faceta! Po dwóch tygodniach w Chinach, gdzie każdy obywatel zdawał mi się być tak strasznie grzeczny i szaro-obywatelski, Sean zwalił mnie z nóg. Wytatuowany chudy facet, którego wieku nie byłam w stanie określić - mógł mieć 30, ale mógł też mieć 50 lat. Mógł być tego dnia pijany, mógł być naćpany, mógł być po prostu nieogarniający. Ujął mnie już od początku, gdy powiedział, że mam się rozgościć w pokoju, wyspać, iść coś zjeść, a zapłacę przy okazji. Że się nie pali i że chill. 


kolorowe i drogie ryksze
I właśnie taka była Melaka. Nie paliło się w niej i było chill. Może prócz placu portugalskiego, gdzie faktycznie ciężko było przekonać rikszarza, że nie wydam u niego majątku i zadziwić turystów, że nie wiem jak wygląda muzeum, bo zamiast historii europejskiej kultury miasta, wolałam zakosztować tę malajsko-chińsko-hinduską, miasto zrobiło na mnie niezapomniane wrażenie. Taka ostoja. Bardzo spokojna ostoja różnorodności.  


















P.S. Wróciłabym sobie. (nostalgicznie)

wtorek, 12 marca 2013

Sycylijskie plany

Wcześniej wspomniałam o tym jednym słowem. Ale już chyba nadszedł czas, żeby napisać coś więcej. W końcu to już tylko (aż?) 43 dni zostało do wyłączenia prądu, zamknięcia mieszkania na klucz i z plecakami przedostania się na krakowski dworzec autobusowy, po to żeby kilka godzin później znaleźć się na rzeszowskim lotnisku. CEL: Sycylia!

ukochane Arezzo - backpacking 2011
Ze wszystkich krajów świata Włochy są miejscem, które odwiedzam najczęściej. Po raz pierwszy zostałam do niego wysłana przez rodziców na obóz, który zresztą w większości przeleżałam chorując w łóżku. W kolejnych latach bywałam wielokrotnie w Alpach na nartach, uczestniczyłam w zorganizowanej wycieczce autokarowej a la "Włochy w 14 dni", spędziłam tam kilka dni w drodze na Korsykę, aż w końcu stały się głównym europejskim celem moich ostatnich wyjazdów. Bawią mnie ostatnie statystyki:

Cinque Terra 2011

  • Rok 2011 - backpacking Rzym-Arezzo-Toskania; długi weekend w rejonie Cinque Terra
  • Rok 2012 - romantyczny weekend w Wenecji; tygodniowy trekking w okolicach Livigno
Wychodzi na to, że jestem włoską pasjonatką. Aż wstyd, że w tym języku potrafię powiedzieć może 20 słów.



Najwyższy czas na 2013. Plan jest następujący:
z Alą w Livigno 2012
Lecimy z przyjaciółką Alą z Rzeszowa do Trapani. Bilet kupiłyśmy nietypowo, w jedną stronę. Wylatujemy 24 kwietnia. 5 maja musimy być z powrotem w Krakowie.
Co się wydarzy w międzyczasie? Nie bardzo potrafię powiedzieć. Można powiedzieć, że postanowiłam wrócić do korzeni i poruszać się autostopem. Dajemy sobie 11 dni by z Trapani znaleźć się w Krakowie. 11 dni i 2700 km.


Po drodze kosztujemy włoskiej ziemi. Skupiamy się na samej Sycylii, na której żadna z nas do tej pory nie była. W planach kilka punktów:

1. Miasteczko Erice przy Trapani
2. Riserva Naturale Dello Zingaro
3. Palermo
4. Etna (która teraz jest dość niespokojna, ale dajemy jej 40 dni na opanowanie swojej kobiecej natury)
5. Taormina

Po wyjeździe z Sycylii bardzo mi zależy, żeby trafić do Alberobello i Apulii. To jednak będzie zależeć od możliwości czasowych.




Plan jest napięty. Koszty małe. Postanowiłyśmy udowodnić sobie, że jesteśmy w stanie przeżyć za 10 euro dziennie. Nocujemy w namiocie i przez couchsurfing. Jemy to co zjeść się uda, choć zamierzam sobie pozwolić na kilka przysmaków włoskiej kuchni. Jednym słowem: nie możemy się doczekać.

P.S. Ostatnio czuję, że zaniedbuję bloga. Nie chodzi nawet o samo pisanie. Rzadziej do niego zaglądam, rzadziej aktualizuję facebookowy profil. Nie jest to objaw lenistwa. Tydzień temu ruszyłam bowiem z portalem poświęconym literaturze podróżniczej: www.trawelogi.pl. Na nim między innymi moja recenzja książki o południowych Chinach (w ramach planowania przyszłości). Gorąco zapraszam!

czwartek, 7 marca 2013

Kolorowe domy Melaki

Został jeszcze ponad miesiąc do kolejnej wycieczki. Pomyślałam, czym by tu można umilić wam tak zwany międzyczas. Cofnęłam się w czasie i przypomniałam sobie, że doniesienia z Azji przerwałam w Taman Negarze. Wróćmy więc do pięknej Melaki

















poniedziałek, 4 marca 2013

5 rzeczy które możesz kupić podróżnikowi i z których on zawsze się będzie cieszył

Znajomy ma urodziny? Chcecie koniecznie, żeby wasz prezent nie został rzucony w kąt, a był wspominany, pamiętany i uwielbiany? A kto tego nie chce :) Podpowiadam 5 prezentów z których każdy podróżnik się ucieszy.

1. Literatura podróżnicza


Większość z nas ją czyta. O miejscach gdzie chce się jechać w najbliższym czasie i tych, które póki co zamazane siedzą w głębszych zakamarkach mózgu. Można wykazać się inwencją: skupić na rejonie, konkretnym podróżniku, tematyce (może wasz przyjaciel jest zapalonym alpinistą lub żeglarzem) lub sięgnąć po klasykę, która ostatnio w Polsce jest pięknie wydawana. Polecane wydawnictwa: Czarne, Zysk, Bezdroża, WAB.


2. Ramki i albumy na zdjęcia 

To nie prawda, że zdjęcia fizyczne odchodzą do lamusa. Owszem trudno zmieścić w mieszkaniu tysiące zdjęć z podróży (ciężko też na nie zarobić), ale kilka ulubionych zawsze się wywoła. Podróżnicy lubią wspominać i opowiadać o tym co przeżyli. Lubią czytać swoje własne relacje i przeglądać zdjęcia. W końcu chwile z nimi związane są najlepsze w naszym życiu. Warto się nimi otaczać. Ramek i albumów jest tysiące. Mogą być te na ścianę, na biurko, album w formie scrabbooka, wydanej książki ze zdjęciami przyjaciela lub tymi z jego bucket list. Świetnym pomysłem są też stare kasetki i puszki. 


3. Mapa na ścianę

Lubią wspominać, ale lubią też marzyć. A ponad wszystko uwielbiają jeździć palcem po mapie. I jako romantyczni melancholicy mamy szczególne upodobanie do map fizycznych, a nie tylko tych googlowych (choć potrafimy i na komputerze godzinami wpatrywać się w wielki kanion). W mapach też można się wykazać. Może to być zwykła fizyczna mapa świata lub regionu, mogą to być puzzle, mapy antykwariatyczne czy, ostatnio popularne, naklejki na ścianę.


4. Flagi, herby, symbole narodowe

Mały gadżet a cieszy. Znajomy ma swój ulubiony kraj? Wybiera się w najbliższym czasie do jakiegoś? Planuje w nim dłużej zabawić i zdobyć każdy jego zakątek? Niech pamięta o tym każdego dnia mając na ścianie/drzwiach/szafie przywieszoną flagę. Flagi mogą być na koszulkach, przypinkach, majtkach, torebkach, ale i te zwykłe, tak po prostu na maszt 


5. Tort lub inne pyszności

Lubicie gotować i czujecie się w tym dobrzy? A może tylko chcecie poeksperymentować? Znakomitym pomysłem jest zrobienie czegoś samemu. Może to być tort i inne ciasta z mapą świata lub obrazkiem z jakiejś krainy, mogą być cupcake'i z miniaturowymi samolocikami z lukru, może być wreszcie narodowa potrawa Wietnamu, Pakistanu, Etiopii. Po takim prezencie serce jubilata na zawsze zostanie poruszone



Wszystkie wyżej wymienione prezenty dostałam ja :) Kilka dni temu mając swoje kolejne osiemnaste urodziny piszczałam z zachwytu raz na pięć minut. Nigdy wcześniej nie zostałam tak cudownie obdarowana. Za wszystko jeszcze raz dziękuję! Kocham was bardzo mocno!!!


wtorek, 26 lutego 2013

Zachodnie Wybrzeże po raz ostatni


Było dwa razy tematycznie. Było poranne Seattle i niedzielne wino. Jednak z powodów różnych, trochę pamiętnikowych, może felietonowych, a w jakimś stopniu też przewodnikowo-poradnikowych, chce mi się wspomnieć o kilku innych migawkach na zadany temat: Portland 2012. Briefly i to the point (teraz już naprawde briefly):


Point szósty, kinowy

W Portland są rewelacyjne kina. Przed Twoim fotelem stoi lada, a na niej stawiasz sobie pizzę, piwo(!), wino. Wszystko kupione w kinowym barze, uzupełniane na bieżąco. A, jak wspomniałam ostatnio, piwa rewelacyjne

Point siódmy, wypadkowo-wybrzeżny

Jechaliśmy na dwa dni nad wybrzeże Pacyfiku do Newport w Oregon. Nie wiem czy kiedykolwiek w życiu tak bardzo nie mogłam się doczekać przybycia do jakiegoś hotelu. Sylvia Beach reklamowany jest jako hotel dla miłośników literatury. Każdy pokój urządzony jest w stylu innego pisarza. I tak np. mamy pokój Virginii Woolf, Gertrudy Stein, F. Scotta Fitzgeralda czy, o zgrozo, JK Rowling. Podobno przy samej plaży. Podobno główna sala to wielka biblioteka z widokiem na ocean, gdzie wieczorem raczysz się grzanym winem.
Ale to wszystko podobno. Nie zdążyliśmy jeszcze na dobre wyjechać z Portland, gdy mieliśmy wypadek samochodowy. Na szczęście nic nam się nie stało (choć tak kalectwa w oczach i widoku samochodu, do którego się zbliżamy stanowczo za szybko nigdy nie miałam), ale samochód poszedł do kasacji. Nasza romantyczna wycieczka skończyła się więc powrotem autobusami i tramwajami do domu.

Point ósmy, iphonowy

Ja wiem, że smartfony są niesamowite. Sama od pół roku jestem posiadaczką samsunga galaxy i jestem w nim zakochana po uszy. Ale jednak nie mogłam wyjść z podziwu co potrafi Iphone w Stanach.
Steve mówi “I want coffee” i wyskakuje 20 najbliższych kawiarnii, pyta jak sprawdzić czy indyk jest wystarczająco gorący i od razu dostaje odpowiedź, woła o winiarnie w pobliżu, wyskakują winiarnie, informuje, że ma ochotę na sushi – bam 30 susharni w pobliżu najbliższych 4 kilometrów. Próbowałam w Polsce. W Krakowie, więc wydaje się, że pewnie w drugim najlepiej opracowanym polskim mieście. Niestety nijak to nie działało. Dlatego rodacy, apeluję: zakładajmy konta na yelpie, tripadvisorze i czym tam jeszcze i pomóżmy nam znaleźć tę niezbędną do życia poranną kawę!

Point dziewiąty, amerykańskoshowowy

Też króciutko: zostałam zabrana na Live Wire Radio Show. Nazwałabym to takim Kubą Wojewódzkim na żywo. Były trzy wywiady, kilka skeczy, trzy przerwy muzyczne i przede wszystkim – jednym z gości była Carrie Brownstein, założycielka mojej ukochanej Portlandii, do której jeszcze raz zachęcam, a o której pisałam tutaj (uwaga: w roli burmistrza miasta ukochany przez wszystkich Agent Cooper, Tray MacDougall czy Orson Hodge, czyli po prostu Kyle MacLachlan). Wyszło na to, że powitała mnie miejska śmietanka. Oczywiście, podobnie jak w kinie, trunki z baru do wyboru do koloru (aha, bo nie wspomniałam, że impreza odbywała się w teatrze). Bardzo amerykańskie doświadczenie. Jak się wybierzecie do Stanów, to polecam wziąć w czymś takim udział.

Point dziesiąty, obowiązkowo-kolejowy

Krótko: trasa kolejowa Portland-Seattle najpiękniejszą trasą kolejową jaką przejechałam JEST. Podobno nie tylko do Seattle. Steve opowiadał, że zachwyca do samego Vancouver. Razem pięć godzin olśniewających lasów, rzek i przede wszystkim zatok Pasyfiku. Pięć godzin mojego gapienia się w okno (w podróży wcale nie szybszej niż miałaby do zaoferowania nasza kochana kolej polska – tu zwracam honor i dodaję, że i tak najwolniejszy na świecie był pociąg w Tajlandii). Coś niezapomnianego!

Point jedenasty, dopełniająco-podniebny (w formie zdjęć)
Bo trochę Kanady jeszcze nikomu nie zaszkodziło







To była ostatnia notka z teki PORTLAND 2012. Tak jak się spodziewałam, Stany kocham. Z moją dziesięcioletnią wizą w paszporcie planujemy wrócić. W inne rejony, ale nie tylko. Tyle się naczytałam o Pacific Northwest, że przede wszystkim chcę wrócić tu i zobaczyć te miejsca, których tym razem mi nie było dane widzieć. 

A już w następnym sezonie: Sycylia!

wtorek, 19 lutego 2013

Zachodnie wybrzeże podsumowanie w punktach. Punkt piąty, jedzeniowy


Było dwa razy tematycznie. Było poranne Seattle i niedzielne wino. Jednak z powodów różnych, trochę pamiętnikowych, może felietonowych, a w jakimś stopniu też przewodnikowo-poradnikowych, chce mi się wspomnieć o kilku innych migawkach na zadany temat: Portland 2012. Briefly i to the point (już chyba powinnam siebie i was oszukiwać, że briefly będzie):


Point piąty, jedzeniowy

Ile się słyszy o USA i jedzeniu. Ile się na ten temat przeklina, żartuje, wymienia MacDonalda jako restaurację z regionalną kuchnią.
Powiem to wyraźnie: Nigdy i nigdzie nie jadłam tyle i tak dobrze jak w Stanach. Przytyłam tam dwa kilo i gdybym została dłużej, tyć bym nie przestawała.

zdjęcie z salem-news.com
Portland to raj dla smakoszy. Miasto, starając się być najbardziej hipiserskim miejscem na świecie, oczywiście stara się też dobrze karmić. Wszystko ma być świeże, pyszne, ekologiczne, różnorodne. Dostawcy przywożą do domów raz w tygodniu świeże warzywa, a osiedlowy supermarket (New Seasons Market) szczyci się byciem ekofriendly. Jaki to był supermarket! Możesz tam samemu nasypać sobie ziaren kawy, mając do wyboru kilkanaście opcji. Gdzie indziej nabierasz przypraw do woreczków, makarony, ryże, cukierki (do serów i pieczywa przyzwyczaiła już mnie Alma, więc to aż takiego wrażenia nie zrobiło). A wszystko jest tak estetycznie rozplanowane, tak wszędzie pięknie pachnie. Po prostu zwiedzałam to miejsce.

zdjęcie ze strony whatscookingamerica.net
Nie inaczej było z piekarnią. Podjechałam do niej dwa razy na śniadanie, raz wzięłam muffina, innym razem cinamon roll. Jest taka sprawa: zawsze wiedziałam, że mam jakąś szczególną słabość do cinamon rolls. A między bogiem a prawdą jadłam je tylko w Starbucksie.
I jak się okazało nie wiedziałam jak smakują DOBRE cinamon rolls. Jedząc tą swego rodzaju drożdżówkę przeżywałam ekstazę, która przewyższała – tak, powiem to – leszczyńskie drożdżówki u Kurasiaka (a są to najlepsze drożdżówki w Wielkopolsce, a skoro w Wielkopolsce, to oczywiście też w Polsce).  


I jak się okazało nie wiedziałam jak smakują DOBRE cinnamon rolls. Jedząc tą swego rodzaju drożdżówkę przeżywałam ekstazę, która przewyższała – tak, powiem to – leszczyńskie drożdżówki u Kurasiaka (a są to najlepsze drożdżówki w Wielkopolsce, a skoro w Wielkopolsce, to oczywiście też w Polsce).

I hashbrowny! Kocham, kocham, kocham hashbrowny! Wcześniej też jadałam tylko z paczki. Tym razem zrobiono mi je na śniadanie, obierając najpierw specjalnego ziemniaka (Russet Burbank potato – czy ktoś wie, jak to przetłumaczyć?), potem go tarkując, smażąc i doprawiając. Odwdzięczyłam się porządną jajecznicą, dostając przy tym zdziwione spojrzenie, jak mogę do jajek wkrawać boczek i kiełbasę.

Wyjdźmy na miasto: nie muszę chyba mówić, że hamburger przez duże H to nie hamburger z Maca (ok, ja jako zdeklarowana wielbicielka ananasa wzięłam hawaiian burgera, który zresztą mi posłużył za dwa posiłki – bo porcje były naprawdę XXXXXL). Kazałam się na niego wziąć do typowego amerykańskiego przydrożnego baru. Tak też się stało. Mniam, mniam, mniam.

polski food cart
ze strony guardian.co.uk
I typowo portlanowski akcent: Food carty. Wyobraźcie sobie nasze wozy z zapiekankami i hot-dogami i pomnóżcie na każdej ulicy razy 10 (w całym Portland jest ich ponad 500). Pomyślcie, że każdy jest prowadzony przez inną narodowość, a jedzenie tam jest z nią bezpośrednio związane. I teraz wyobraźcie sobie, że podają tam olbrzymie porcje, a jedzenie jest wyśmienite. I to wszystko w granicach $4-8. Ja jadłam w wagonie indyjskim. I była to najlepsza indyjska potrawa mojego życia (oczywiście starczyła na dwa dni). Tofu nigdy nie smakowało tak dobrze (a pamiętajmy, że byłam w Chinach).
Były oczywiście i polskie wagony (widziałam dwa – jeden na Saturday Market, drugi na rogu SW 10th i Alder ). Królowała tam polska kiełbasa, pierogi, bigos i gołąbki. No ale nie ocenię. Jakoś tak dziwnie nie miałam ochotę na pierogi z widokiem na Pacyfik.

Tyle w skrócie o jedzeniu. Słowo o piciu:
W Portland królują dwa napoje. Przed południem kawa – na każdej ulicy 3 Starbucksy i 2 kawiarnie innych marek. LP wspomina o jednej wybijającej się, ale nie dane mi było do niej trafić – chciałam! Ale tego dnia tak padało, że ogarnął mnie leń wychodzenia gdziekolwiek, a ona była jednak oddalona o kilka mil. Kawa wszędzie dostępna w wersji amerykańskiej czyli z dużego termosu, sam sobie nalewasz, płacisz jakieś 50 centów i w wersji kawiarnianej czyli wszelkie dobrze nam znane espresso, cappuccino, latte itp. Uwaga na kawy smakowe! W Stanach syropu nie żałują i możecie być pewni, że będą za słodkie – zawsze można poprosić o pół porcji. Jako że były to okolice dziękczynienia, uraczyłam się kawą dyniową. Nieznany to był mi smak, ale jak najbardziej zaaprobowany.
O, i nie wiem jak to działa, ale tak jak w Polsce zawsze piję cappuccino, to tam jakoś bardziej podchodziła mi latte. Naprawdę trudno powiedzieć czemu. To pierwsze po prostu nie smakowało, drugie wymiatało.
Polubiłam Seattle Best Cafe. Kawę stamtąd serwowali już w samolocie. No i oczywiście nie mogłam w Seattle nie iść do pierwszego Starbucksa na świecie, zaraz przy Pike Place Market. Korzystając z wyjątkowego braku kolejki, uraczyłam się tam poranną (7.30) kawą na wynos. Wypita nad zatoką <3 
Bardzo kawowym filmem są “Smaki miłości” Roberta Bentona. W ogóle film jest bardzo portlandowy i bardzo przyjemny (choć tytuł paskudny).

mapka browarnii ze strony communitybeerworks.com 
Napój numer dwa to, jakże by inaczej, piwo! Tak jest, wszyscy, wszędzie piwo. No to i ja, choć w Polsce moje zamówienia kończą się zazwyczaj na “najtańsze piwo z imbirem”, tam postanowiłam się oddać tej przyjemności. W każdym pubie kilkanaście rodzajów, większość lokalnego powodzenia. Miałam nawet swoje ulubione, choć niestety nazwa wyleciała mi z głowy (sztuka nierobienia notatek).
A spora część knajpek ma swoje własne mikrobrowarnie. I nie wyglądają jak nadęta Brovarnia na poznańskim rynku. Są swojskie, z atmosferą i pubowym hałasem. W każdej oczywiście można dostać porządnego hamburgera. Jami, jami, jami. Chyba muszę was zostawić i zanurkować do kuchni.

P.S. Drobne wytłumaczenie dlaczego nie ma moich własnych zdjęć. Zazwyczaj nie chciało mi się nosić aparatu w torebce, jako że miałam już w niej czytnik i przewodnik, a pogoda i tak do zdjęć nie zachęcała. Robiłam je więc smartphonem. A smartphone mi padł jakiś czas temu i straciłam z niego wszystkie dane w tym zdjęcia, zarówno te wspomnieniowe, jak i pofotografowane artykuły do magisterki. Nauczka na przyszłość   

czwartek, 14 lutego 2013

Zachodnie Wybrzeże podsumowanie w punktach. Punkt trzeci, portlandowy i czwarty księgarniany


Było dwa razy tematycznie. Było poranne Seattle i niedzielne wino. Jednak z powodów różnych, trochę pamiętnikowych, może felietonowych, a w jakimś stopniu też przewodnikowo-poradnikowych, chce mi się wspomnieć o kilku innych migawkach na zadany temat: Portland 2012. Briefly i to the point:


Point trzeci, portlandowy


alkohol pokierował mnie do muzeum
historycznego. Nawet, nawet. 
Dojedźmy w końcu do Portland, bo jakby na to nie patrzeć, to w nim spędziłam tydzień mojego życia. I co? Spójrzmy do przewodnika Lonely Planet. Top 25 experiences of Washington, Oregon & the Pacific Northwest. Top 2: Miasto Portland.

Zacytujmy przewodnik: It's easy to brag about PDX, but no one will hassle you for it – after all, everyone loves this city. It's as friendly as a big town and home to a mix of students, artists, cyclists, hipsters, young families, old hippies, ecofreaks and everything in between.

10 minut dobrej pogody
Cóż, wbrew obietnicom i zapewnieniom nie pokochałam. Kojarzy mi się z deszczem. No tak, listopad, północnozachodnie wybrzeże Stanów, o co mi w ogóle chodzi? Łatwo powiedzieć, jak tam się nie jest. A w rzeczywistości gdy wychodzisz do miasta z zamiarem kilkugodzinnego zwiedzania, to naprawdę nie ma nic przyjemnego w samotnym przeskakiwaniu kałuż z parasolką w ręce i ograniczeniem widoczności do absolutnego minimum. Skończyło się na tym, że wchodziłam do sklepów, do których nie miałam ochoty i wpadałam na kawę częściej niż zamierzałam.

No ok, podobno nie zawsze pada. Co to zmienia?

Zanim przyjechałam do Portland, dużo się o tym mieście, tak nasłuchałam, jak i naczytałam. Steve (amerykański kolega, którego odwiedzałam) uwielbia je. Opowiadał mi o nim nie raz. A opis w całości się zgadza z tym, co napisano w Lonely Planet i co prezentuje serial Portlandia, o którym już kiedyś wspomniałam. Portland to mekka młodego liberalizmu. Procent głosujących na Obamę wynosił tam chyba z 98%. 60% społeczeństwa to homoseksualiści i faktycznie, atmosfera bardzo studencka, bardzo hipsterska, bardzo kojarząca mi się z Poznaniem, a szczególnie z poznańską polonistyką (więc, oczywiście, kocham). Kawiarnia na każdym rogu, podobno bardzo wysoki odsetek magistrów. Ludzie, tak, przeraźliwie mili. Trzeba mocno uważać z kupieniem ciastka, bo można się zaplątać w wielominutowe chit-chat. Dobra, przyznaję. To wszystko jest pozytywne.

Ale postawmy się w roli turysty. Załóżmy, że kilku następnych godzin nie chcę spędzić w kawiarni, rozmawiając z panem prowadzącym szkołę dla psich przewodników dla niesłyszących, który właśnie myśli o przeprowadzce do Amsterdamu (wspominam tę rozmowę zresztą nad wyraz miło, muszę panu wysłać kartkę z Krakowa), tylko naprawdę chcesz się pokręcić po mieście, zahaczając o jakieś zabytki/ciekawe miejsca/”atrakcje turystyczne” lub po prostu pochodzić po ładnych ulicach.

"olśniewające" Northeast
No niestety nie dałam rady. Było jakoś tak nieciekawie. Niby ładnie, niby schludnie, niby sympatycznie, ale zupełnie nieciekawie. Wychodziło na to, że te kawiarnie, puby i secondhandy faktycznie były najlepszym pomysłem na spędzenie ciągnących się godzin. Próbowałam się oprzeć na LP. Portland Highlights: 1) luksusowa dzielnica Pearl District – no ulice, jedna, druga, takie downtown. Miłe, spoko, ale... co z tego? 2) brewpubs – zaliczamy do pubów wyżej 3) Kennedy School – ok, przyznaję nie byłam. Ale to jest kino. Byłam w innym. W tym akurat nie grali nic ciekawego 4) Saturday Market – PORAŻKA! Kilka stoisk sprzedających biżuterię handmade. Nasz krakowski jarmark świąteczny pobija ich tysiąckrotnie, nie wspominając nawet o Pike Place Market w Seattle 5) Northeast - tu mieszkałam. To było ciekawe, bo stereotypowo-amerykańskie. Całe mile amerykańskich przedmieść. Domek za domkiem, ocierający się o domek przy domku. Wcale nie jakieś przepiękne (podobno kiedyś była to dzielnica afroamerykańska. Domy raczej starsze niż nowsze i raczej biedniejsze niż bogatsze). Alberta Street, o której wspomina przewodnik w tym punkcie, to dla mnie po prostu ulica, na której były osiedlowe sklepy, puby, restauracyjki. Podobno ewenement w Stanach, bo na przedmieściach takie miejsca nie bywają. A to jest jakby centrum nie w centrum. Podobno super. Podobno. Nie powaliła ani trochę. 
Ale za to biegały wiewiórki :) Dużo wiewiórek :)

Innymi słowy, zwiedzania i pięknych spacerów tam nie uraczysz. Podobno parki są miłe, ale jak już wspomniałam: deszcz, listopad, nie ten czas.

Być może do życia Portland jest tym idealnym miejscem, tak jak się o nim mówi. Ale do kilkudniowego zwiedzania... To nie to. Po prostu nie jest miastem ani ładnym ani ciekawym. Jest miastem schludnym.

Point czwarty, księgarniowy
Ale jest ALE! Było tam jedno takie miejsce.

Czytałam o nim na tripadvisor i jak tylko przyjechałam, zapytałam:
-Gdzie jest ta słynna księgarnia?
-Zawiozę Cię tam. To jest prawdopodobnie najlepsze miejsce na świecie.

Tak, Powell's Books jest księgarnią, której strona internetowa pojawia mi się w google'u, gdy szukam jakiejś książki. Oni ją tam mają. W wersji nowej, używanej, za $20, $10 i $1,50.


ze strony blog.oregonlive.com
Trudno opisać tę przestrzeń. Żaden Empik nie może się z nią równać. Powell's to warszawski Traffic x5, przypomina ogromną bibliotekę. Trzy piętra zajmujące całą przestrzeń sporych rozmiarów budynku. Oczywiście kawiarnia – zdążyliśmy się do nich przyzwyczaić w księgarniach. Na każdym piętrze inne działy. Do wyboru, do koloru – beletrystyka, humanistyka, literatura podróżnicza, sztuka, historia, literatura popularna, poezja. Jak byłam tam pierwszy raz, spędziłam tam trzy godziny i nie obeszła wszystkiego. Za drugim razem weszłam, bo padało – oczywiście, że padało – i kupiłam 2 książki. Za trzecim razem posiedziałam w kawiarni pod pretekstem czytania do magisterki i kupiłam kolejne 4 książki i kartki pocztowe, których oczywiście, jak to mam w zwyczaju, nigdy nie wysłałam. W każdym razie: Jeśli chcecie jakąś książkę po angielsku i nie ma jej w Powellu, to znaczy, że ona nie istnieje. Portlanowskie MUST DO!  

to be continued...

niedziela, 10 lutego 2013

Zachodnie Wybrzeże podsumowanie w punktach. Punkt drugi, lotniskowo-autobusowy


Było dwa razy tematycznie. Było poranne Seattle i niedzielne wino. Jednak z powodów różnych, trochę pamiętnikowych, może felietonowych, a w jakimś stopniu też przewodnikowo-poradnikowych, chce mi się wspomnieć o kilku innych migawkach na zadany temat: Portland 2012. Briefly i to the point:

Point drugi, lotniskowo-autobusowy

W relacjach podróżniczych już kilkukrotnie zdarzało mi się przeczytać, że samoloty są beznadziejne, bo nie zawiera się w nich znajomości. O tym pisał Theroux w “Starym Ekspresie Patagońskim” i Terzani w “Powiedział mi wróżbita”. I jak ja mam zareagować na takie słowa, skoro jednym z powodów dla których lubię podróż samolotem, jest właśnie zawieranie znajomości?

codzienna dawka szczęścia
Zdarzyło mi się to kilkukrotnie. Raz w samolocie z Berlina do Paryża poznałam francuskiego malarza. Przegadaliśmy pół trasy, a potem umówiliśmy się jeszcze kilkukrotnie na herbatę. Pokazał mi kilka paryskich zaułków, których bez jego pomocy bym nie odkryła. Herbaciarnia Mariage Freres w okolicy Saint-Michel, do którego to miejsca mnie zabrał, do tej pory należy do najważniejszych miejsc Mojego Paryża, a herbatę stamtąd piję codziennie rano nieustannie od trzech lat.

Kiedy indziej na trasie Lizbona-Berlin zdarzyło mi się usiąść obok polskiego studenta medycyny, który właśnie wracał z Erasmusa. Okazało się, że musiałam spędzić w Berlinie noc, wobec czego zaproponował mi nocleg u kolegi i tego dnia miałam okazję po raz pierwszy zakosztować słynnego berlińskiego życia klubowego
.
W trasie Amsterdam – Seattle samolotowy sąsiad po raz kolejny okazał się być pomocnym zjawiskiem. Mężczyzna po czterdziestce pracował w jakichś nieprzebadanych przeze mnie rządowych jednostkach specjalnych i wracał właśnie z Rwandy, gdzie załatwiał "rządowe interesy". Tyle można się było dowiedzieć w kilkugodzinnej rozmowie tak o Afryce, jak i o jego “interesach” i pracy. Usłyszałam za to co niemiara o europejskich cenach w Brukseli i Amsterdamie i o uroku północnozachodniego wybrzeża Pacyfiku. W końcu spytałam czy wie, jak mam się dostać na autobus do Portland odjeżdżający z centrum Seattle.

Nie wiedział. Wspomniał coś o pociągu do centrum i że chyba nią, ale mam niewiele czasu. Ja z kolei czytałam, że bardziej opłaca się wziąć autobus, którego zresztą nijak nie mogłam na lotnisku znaleźć. Krzątałam się w tę i we wtą przeklinając fakt, że wzięłam spowalniającą mnie walizkę, a nie ukochany plecak i coraz słabiej widziałam zdążenie na ten słynny autokar. Aż tu nagle:

uosobienie amerykańskiej męskości
Mój samolotowy agent specjalny chwyta mnie za rękę i mówi: chodź, podwiozę Cię. Bierze mój bagaż, otwiera drzwi do samochodu (wiecie jakiego? Takiego wypasionego forda Super Duty, co to mi bardziej z amerykańskim super męskim gliną kojarzyć się nie może). Zaraz potem pokazuje mi swoją filmową oznakę, żeby mnie uspokoić (nie zdawał sobie sprawy, że jestem spokojniejsza niż ustawa przewiduje) i ruszamy. Filmowoamerykańską autostradą, wśród twinpeaksowej drzewoiglastej zieleni. Przy autostradzie motele, stacje benzynowe, bary z neonami. Wszystko tak pięknie stereotypowo.

Seattle od autostrady
gettyimages.com
Wjeżdżamy do Seattle. Zachwytu ciąg dalszy. Po lewej w oddali zatoka, bliżej okazałe stadiony baseballu (Sefaco Field) i footballu (CenturyLink Field). Przed nami miasto. Położone wśród gór, oglądane przez nas ze wzniesienia prezentowało się przepięknie. Kawałek metropolii z drapaczami chmur i słynną wieżą Space Needle. Ulice rozplanowane według amerykańskiej modły: pierwsza aleja, druga aleja, trzecia aleja przebiegają przez całe miasto. Nie trzeba nigdzie skręcać, żeby znaleźć się po jego drugiej stronie. Wystarczy stanąć na wzniesieniu i ma się wszystko jak na dłoni. Patent, który sprawił, że nie dane mi było się zgubić ani w Seattle ani później w Portland.

Mój superhero wysadził mnie przed dworcem na 10 minut przed odjazdem autobusu. Weszłam z moją cenną rezerwacją, usiadłam wygodnie na siedzeniu, otworzyłam maila. Napisałam: jadę!

to be continued.