Było dwa razy tematycznie.
Było poranne Seattle i niedzielne wino. Jednak z powodów różnych,
trochę pamiętnikowych, może felietonowych, a w jakimś stopniu też
przewodnikowo-poradnikowych, chce mi się wspomnieć o kilku innych
migawkach na zadany temat: Portland 2012. Briefly i to the point:
Point trzeci, portlandowy
alkohol pokierował mnie do muzeum historycznego. Nawet, nawet. |
Dojedźmy
w końcu do Portland, bo jakby na to nie patrzeć, to w nim spędziłam
tydzień mojego życia. I co? Spójrzmy do przewodnika Lonely Planet.
Top 25 experiences of Washington, Oregon & the Pacific
Northwest. Top 2: Miasto Portland.
Zacytujmy
przewodnik: It's easy to brag about PDX, but no one will hassle you
for it – after all, everyone loves this city. It's as friendly as a
big town and home to a mix of students, artists, cyclists, hipsters,
young families, old hippies, ecofreaks and everything in between.
10 minut dobrej pogody |
Cóż,
wbrew obietnicom i zapewnieniom nie pokochałam. Kojarzy mi się z
deszczem. No tak, listopad, północnozachodnie wybrzeże Stanów, o
co mi w ogóle chodzi? Łatwo powiedzieć, jak tam się nie jest. A w
rzeczywistości gdy wychodzisz do miasta z zamiarem kilkugodzinnego
zwiedzania, to naprawdę nie ma nic przyjemnego w samotnym
przeskakiwaniu kałuż z parasolką w ręce i ograniczeniem widoczności do absolutnego minimum. Skończyło się na tym, że
wchodziłam do sklepów, do których nie miałam ochoty i wpadałam
na kawę częściej niż zamierzałam.
No ok,
podobno nie zawsze pada. Co to zmienia?
Zanim
przyjechałam do Portland, dużo się o tym mieście, tak
nasłuchałam, jak i naczytałam. Steve (amerykański kolega, którego
odwiedzałam) uwielbia je. Opowiadał mi o nim nie raz. A opis
w całości się zgadza z tym, co napisano w Lonely Planet i co
prezentuje serial Portlandia, o którym już kiedyś wspomniałam.
Portland to mekka młodego liberalizmu. Procent głosujących na
Obamę wynosił tam chyba z 98%. 60% społeczeństwa to
homoseksualiści i faktycznie, atmosfera bardzo studencka, bardzo hipsterska, bardzo kojarząca mi się z Poznaniem, a szczególnie z poznańską polonistyką (więc, oczywiście, kocham). Kawiarnia
na każdym rogu, podobno bardzo wysoki odsetek magistrów. Ludzie,
tak, przeraźliwie mili. Trzeba mocno uważać z kupieniem ciastka,
bo można się zaplątać w wielominutowe chit-chat. Dobra,
przyznaję. To wszystko jest pozytywne.
Ale
postawmy się w roli turysty. Załóżmy, że kilku następnych
godzin nie chcę spędzić w kawiarni, rozmawiając z panem
prowadzącym szkołę dla psich przewodników dla niesłyszących,
który właśnie myśli o przeprowadzce do Amsterdamu (wspominam tę
rozmowę zresztą nad wyraz miło, muszę panu wysłać kartkę z
Krakowa), tylko naprawdę chcesz się pokręcić po mieście,
zahaczając o jakieś zabytki/ciekawe miejsca/”atrakcje
turystyczne” lub po prostu pochodzić po ładnych ulicach.
"olśniewające" Northeast |
No
niestety nie dałam rady. Było jakoś tak nieciekawie. Niby ładnie,
niby schludnie, niby sympatycznie, ale zupełnie nieciekawie.
Wychodziło na to, że te kawiarnie, puby i secondhandy faktycznie
były najlepszym pomysłem na spędzenie ciągnących się godzin.
Próbowałam się oprzeć na LP. Portland Highlights: 1) luksusowa
dzielnica Pearl District – no ulice, jedna, druga, takie downtown.
Miłe, spoko, ale... co z tego? 2) brewpubs – zaliczamy do pubów
wyżej 3) Kennedy School – ok, przyznaję nie byłam. Ale to jest
kino. Byłam w innym. W tym akurat nie grali nic ciekawego 4)
Saturday Market – PORAŻKA! Kilka stoisk sprzedających biżuterię
handmade. Nasz krakowski jarmark świąteczny pobija ich
tysiąckrotnie, nie wspominając nawet o Pike Place Market w Seattle
5) Northeast - tu mieszkałam. To było ciekawe, bo stereotypowo-amerykańskie. Całe mile
amerykańskich przedmieść. Domek za domkiem, ocierający się o
domek przy domku. Wcale nie jakieś przepiękne (podobno kiedyś była
to dzielnica afroamerykańska. Domy raczej starsze niż nowsze i
raczej biedniejsze niż bogatsze). Alberta Street, o której wspomina
przewodnik w tym punkcie, to dla mnie po prostu ulica, na której
były osiedlowe sklepy, puby, restauracyjki. Podobno ewenement w
Stanach, bo na przedmieściach takie miejsca nie bywają. A to jest
jakby centrum nie w centrum. Podobno super. Podobno. Nie powaliła
ani trochę.
Ale za to biegały wiewiórki :) Dużo wiewiórek :)
Innymi
słowy, zwiedzania i pięknych spacerów tam nie uraczysz. Podobno
parki są miłe, ale jak już wspomniałam: deszcz, listopad, nie ten
czas.
Być
może do życia Portland jest tym idealnym miejscem, tak jak się o nim
mówi. Ale do kilkudniowego zwiedzania... To nie to. Po prostu nie jest miastem ani ładnym ani ciekawym. Jest miastem schludnym.
Point czwarty,
księgarniowy
Ale
jest ALE! Było tam jedno takie miejsce.
Czytałam
o nim na tripadvisor i jak tylko przyjechałam, zapytałam:
-Gdzie
jest ta słynna księgarnia?
-Zawiozę
Cię tam. To jest prawdopodobnie najlepsze miejsce na świecie.
Tak,
Powell's Books jest księgarnią, której strona internetowa
pojawia mi się w google'u, gdy szukam jakiejś książki. Oni ją tam
mają. W wersji nowej, używanej, za $20, $10 i $1,50.
ze strony blog.oregonlive.com |
Trudno
opisać tę przestrzeń. Żaden Empik nie może się z nią równać.
Powell's to warszawski Traffic x5, przypomina ogromną bibliotekę.
Trzy piętra zajmujące całą przestrzeń sporych rozmiarów budynku.
Oczywiście kawiarnia – zdążyliśmy się do nich przyzwyczaić w
księgarniach. Na każdym piętrze inne działy. Do wyboru, do koloru
– beletrystyka, humanistyka, literatura podróżnicza, sztuka,
historia, literatura popularna, poezja. Jak byłam tam pierwszy raz,
spędziłam tam trzy godziny i nie obeszła wszystkiego. Za drugim
razem weszłam, bo padało – oczywiście, że padało – i
kupiłam 2 książki. Za trzecim razem posiedziałam w kawiarni pod
pretekstem czytania do magisterki i kupiłam kolejne 4 książki i
kartki pocztowe, których oczywiście, jak to mam w zwyczaju, nigdy
nie wysłałam. W każdym razie: Jeśli chcecie jakąś książkę po
angielsku i nie ma jej w Powellu, to znaczy, że ona nie istnieje.
Portlanowskie MUST DO!
to be continued...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz