wtorek, 26 lutego 2013

Zachodnie Wybrzeże po raz ostatni


Było dwa razy tematycznie. Było poranne Seattle i niedzielne wino. Jednak z powodów różnych, trochę pamiętnikowych, może felietonowych, a w jakimś stopniu też przewodnikowo-poradnikowych, chce mi się wspomnieć o kilku innych migawkach na zadany temat: Portland 2012. Briefly i to the point (teraz już naprawde briefly):


Point szósty, kinowy

W Portland są rewelacyjne kina. Przed Twoim fotelem stoi lada, a na niej stawiasz sobie pizzę, piwo(!), wino. Wszystko kupione w kinowym barze, uzupełniane na bieżąco. A, jak wspomniałam ostatnio, piwa rewelacyjne

Point siódmy, wypadkowo-wybrzeżny

Jechaliśmy na dwa dni nad wybrzeże Pacyfiku do Newport w Oregon. Nie wiem czy kiedykolwiek w życiu tak bardzo nie mogłam się doczekać przybycia do jakiegoś hotelu. Sylvia Beach reklamowany jest jako hotel dla miłośników literatury. Każdy pokój urządzony jest w stylu innego pisarza. I tak np. mamy pokój Virginii Woolf, Gertrudy Stein, F. Scotta Fitzgeralda czy, o zgrozo, JK Rowling. Podobno przy samej plaży. Podobno główna sala to wielka biblioteka z widokiem na ocean, gdzie wieczorem raczysz się grzanym winem.
Ale to wszystko podobno. Nie zdążyliśmy jeszcze na dobre wyjechać z Portland, gdy mieliśmy wypadek samochodowy. Na szczęście nic nam się nie stało (choć tak kalectwa w oczach i widoku samochodu, do którego się zbliżamy stanowczo za szybko nigdy nie miałam), ale samochód poszedł do kasacji. Nasza romantyczna wycieczka skończyła się więc powrotem autobusami i tramwajami do domu.

Point ósmy, iphonowy

Ja wiem, że smartfony są niesamowite. Sama od pół roku jestem posiadaczką samsunga galaxy i jestem w nim zakochana po uszy. Ale jednak nie mogłam wyjść z podziwu co potrafi Iphone w Stanach.
Steve mówi “I want coffee” i wyskakuje 20 najbliższych kawiarnii, pyta jak sprawdzić czy indyk jest wystarczająco gorący i od razu dostaje odpowiedź, woła o winiarnie w pobliżu, wyskakują winiarnie, informuje, że ma ochotę na sushi – bam 30 susharni w pobliżu najbliższych 4 kilometrów. Próbowałam w Polsce. W Krakowie, więc wydaje się, że pewnie w drugim najlepiej opracowanym polskim mieście. Niestety nijak to nie działało. Dlatego rodacy, apeluję: zakładajmy konta na yelpie, tripadvisorze i czym tam jeszcze i pomóżmy nam znaleźć tę niezbędną do życia poranną kawę!

Point dziewiąty, amerykańskoshowowy

Też króciutko: zostałam zabrana na Live Wire Radio Show. Nazwałabym to takim Kubą Wojewódzkim na żywo. Były trzy wywiady, kilka skeczy, trzy przerwy muzyczne i przede wszystkim – jednym z gości była Carrie Brownstein, założycielka mojej ukochanej Portlandii, do której jeszcze raz zachęcam, a o której pisałam tutaj (uwaga: w roli burmistrza miasta ukochany przez wszystkich Agent Cooper, Tray MacDougall czy Orson Hodge, czyli po prostu Kyle MacLachlan). Wyszło na to, że powitała mnie miejska śmietanka. Oczywiście, podobnie jak w kinie, trunki z baru do wyboru do koloru (aha, bo nie wspomniałam, że impreza odbywała się w teatrze). Bardzo amerykańskie doświadczenie. Jak się wybierzecie do Stanów, to polecam wziąć w czymś takim udział.

Point dziesiąty, obowiązkowo-kolejowy

Krótko: trasa kolejowa Portland-Seattle najpiękniejszą trasą kolejową jaką przejechałam JEST. Podobno nie tylko do Seattle. Steve opowiadał, że zachwyca do samego Vancouver. Razem pięć godzin olśniewających lasów, rzek i przede wszystkim zatok Pasyfiku. Pięć godzin mojego gapienia się w okno (w podróży wcale nie szybszej niż miałaby do zaoferowania nasza kochana kolej polska – tu zwracam honor i dodaję, że i tak najwolniejszy na świecie był pociąg w Tajlandii). Coś niezapomnianego!

Point jedenasty, dopełniająco-podniebny (w formie zdjęć)
Bo trochę Kanady jeszcze nikomu nie zaszkodziło







To była ostatnia notka z teki PORTLAND 2012. Tak jak się spodziewałam, Stany kocham. Z moją dziesięcioletnią wizą w paszporcie planujemy wrócić. W inne rejony, ale nie tylko. Tyle się naczytałam o Pacific Northwest, że przede wszystkim chcę wrócić tu i zobaczyć te miejsca, których tym razem mi nie było dane widzieć. 

A już w następnym sezonie: Sycylia!

wtorek, 19 lutego 2013

Zachodnie wybrzeże podsumowanie w punktach. Punkt piąty, jedzeniowy


Było dwa razy tematycznie. Było poranne Seattle i niedzielne wino. Jednak z powodów różnych, trochę pamiętnikowych, może felietonowych, a w jakimś stopniu też przewodnikowo-poradnikowych, chce mi się wspomnieć o kilku innych migawkach na zadany temat: Portland 2012. Briefly i to the point (już chyba powinnam siebie i was oszukiwać, że briefly będzie):


Point piąty, jedzeniowy

Ile się słyszy o USA i jedzeniu. Ile się na ten temat przeklina, żartuje, wymienia MacDonalda jako restaurację z regionalną kuchnią.
Powiem to wyraźnie: Nigdy i nigdzie nie jadłam tyle i tak dobrze jak w Stanach. Przytyłam tam dwa kilo i gdybym została dłużej, tyć bym nie przestawała.

zdjęcie z salem-news.com
Portland to raj dla smakoszy. Miasto, starając się być najbardziej hipiserskim miejscem na świecie, oczywiście stara się też dobrze karmić. Wszystko ma być świeże, pyszne, ekologiczne, różnorodne. Dostawcy przywożą do domów raz w tygodniu świeże warzywa, a osiedlowy supermarket (New Seasons Market) szczyci się byciem ekofriendly. Jaki to był supermarket! Możesz tam samemu nasypać sobie ziaren kawy, mając do wyboru kilkanaście opcji. Gdzie indziej nabierasz przypraw do woreczków, makarony, ryże, cukierki (do serów i pieczywa przyzwyczaiła już mnie Alma, więc to aż takiego wrażenia nie zrobiło). A wszystko jest tak estetycznie rozplanowane, tak wszędzie pięknie pachnie. Po prostu zwiedzałam to miejsce.

zdjęcie ze strony whatscookingamerica.net
Nie inaczej było z piekarnią. Podjechałam do niej dwa razy na śniadanie, raz wzięłam muffina, innym razem cinamon roll. Jest taka sprawa: zawsze wiedziałam, że mam jakąś szczególną słabość do cinamon rolls. A między bogiem a prawdą jadłam je tylko w Starbucksie.
I jak się okazało nie wiedziałam jak smakują DOBRE cinamon rolls. Jedząc tą swego rodzaju drożdżówkę przeżywałam ekstazę, która przewyższała – tak, powiem to – leszczyńskie drożdżówki u Kurasiaka (a są to najlepsze drożdżówki w Wielkopolsce, a skoro w Wielkopolsce, to oczywiście też w Polsce).  


I jak się okazało nie wiedziałam jak smakują DOBRE cinnamon rolls. Jedząc tą swego rodzaju drożdżówkę przeżywałam ekstazę, która przewyższała – tak, powiem to – leszczyńskie drożdżówki u Kurasiaka (a są to najlepsze drożdżówki w Wielkopolsce, a skoro w Wielkopolsce, to oczywiście też w Polsce).

I hashbrowny! Kocham, kocham, kocham hashbrowny! Wcześniej też jadałam tylko z paczki. Tym razem zrobiono mi je na śniadanie, obierając najpierw specjalnego ziemniaka (Russet Burbank potato – czy ktoś wie, jak to przetłumaczyć?), potem go tarkując, smażąc i doprawiając. Odwdzięczyłam się porządną jajecznicą, dostając przy tym zdziwione spojrzenie, jak mogę do jajek wkrawać boczek i kiełbasę.

Wyjdźmy na miasto: nie muszę chyba mówić, że hamburger przez duże H to nie hamburger z Maca (ok, ja jako zdeklarowana wielbicielka ananasa wzięłam hawaiian burgera, który zresztą mi posłużył za dwa posiłki – bo porcje były naprawdę XXXXXL). Kazałam się na niego wziąć do typowego amerykańskiego przydrożnego baru. Tak też się stało. Mniam, mniam, mniam.

polski food cart
ze strony guardian.co.uk
I typowo portlanowski akcent: Food carty. Wyobraźcie sobie nasze wozy z zapiekankami i hot-dogami i pomnóżcie na każdej ulicy razy 10 (w całym Portland jest ich ponad 500). Pomyślcie, że każdy jest prowadzony przez inną narodowość, a jedzenie tam jest z nią bezpośrednio związane. I teraz wyobraźcie sobie, że podają tam olbrzymie porcje, a jedzenie jest wyśmienite. I to wszystko w granicach $4-8. Ja jadłam w wagonie indyjskim. I była to najlepsza indyjska potrawa mojego życia (oczywiście starczyła na dwa dni). Tofu nigdy nie smakowało tak dobrze (a pamiętajmy, że byłam w Chinach).
Były oczywiście i polskie wagony (widziałam dwa – jeden na Saturday Market, drugi na rogu SW 10th i Alder ). Królowała tam polska kiełbasa, pierogi, bigos i gołąbki. No ale nie ocenię. Jakoś tak dziwnie nie miałam ochotę na pierogi z widokiem na Pacyfik.

Tyle w skrócie o jedzeniu. Słowo o piciu:
W Portland królują dwa napoje. Przed południem kawa – na każdej ulicy 3 Starbucksy i 2 kawiarnie innych marek. LP wspomina o jednej wybijającej się, ale nie dane mi było do niej trafić – chciałam! Ale tego dnia tak padało, że ogarnął mnie leń wychodzenia gdziekolwiek, a ona była jednak oddalona o kilka mil. Kawa wszędzie dostępna w wersji amerykańskiej czyli z dużego termosu, sam sobie nalewasz, płacisz jakieś 50 centów i w wersji kawiarnianej czyli wszelkie dobrze nam znane espresso, cappuccino, latte itp. Uwaga na kawy smakowe! W Stanach syropu nie żałują i możecie być pewni, że będą za słodkie – zawsze można poprosić o pół porcji. Jako że były to okolice dziękczynienia, uraczyłam się kawą dyniową. Nieznany to był mi smak, ale jak najbardziej zaaprobowany.
O, i nie wiem jak to działa, ale tak jak w Polsce zawsze piję cappuccino, to tam jakoś bardziej podchodziła mi latte. Naprawdę trudno powiedzieć czemu. To pierwsze po prostu nie smakowało, drugie wymiatało.
Polubiłam Seattle Best Cafe. Kawę stamtąd serwowali już w samolocie. No i oczywiście nie mogłam w Seattle nie iść do pierwszego Starbucksa na świecie, zaraz przy Pike Place Market. Korzystając z wyjątkowego braku kolejki, uraczyłam się tam poranną (7.30) kawą na wynos. Wypita nad zatoką <3 
Bardzo kawowym filmem są “Smaki miłości” Roberta Bentona. W ogóle film jest bardzo portlandowy i bardzo przyjemny (choć tytuł paskudny).

mapka browarnii ze strony communitybeerworks.com 
Napój numer dwa to, jakże by inaczej, piwo! Tak jest, wszyscy, wszędzie piwo. No to i ja, choć w Polsce moje zamówienia kończą się zazwyczaj na “najtańsze piwo z imbirem”, tam postanowiłam się oddać tej przyjemności. W każdym pubie kilkanaście rodzajów, większość lokalnego powodzenia. Miałam nawet swoje ulubione, choć niestety nazwa wyleciała mi z głowy (sztuka nierobienia notatek).
A spora część knajpek ma swoje własne mikrobrowarnie. I nie wyglądają jak nadęta Brovarnia na poznańskim rynku. Są swojskie, z atmosferą i pubowym hałasem. W każdej oczywiście można dostać porządnego hamburgera. Jami, jami, jami. Chyba muszę was zostawić i zanurkować do kuchni.

P.S. Drobne wytłumaczenie dlaczego nie ma moich własnych zdjęć. Zazwyczaj nie chciało mi się nosić aparatu w torebce, jako że miałam już w niej czytnik i przewodnik, a pogoda i tak do zdjęć nie zachęcała. Robiłam je więc smartphonem. A smartphone mi padł jakiś czas temu i straciłam z niego wszystkie dane w tym zdjęcia, zarówno te wspomnieniowe, jak i pofotografowane artykuły do magisterki. Nauczka na przyszłość   

czwartek, 14 lutego 2013

Zachodnie Wybrzeże podsumowanie w punktach. Punkt trzeci, portlandowy i czwarty księgarniany


Było dwa razy tematycznie. Było poranne Seattle i niedzielne wino. Jednak z powodów różnych, trochę pamiętnikowych, może felietonowych, a w jakimś stopniu też przewodnikowo-poradnikowych, chce mi się wspomnieć o kilku innych migawkach na zadany temat: Portland 2012. Briefly i to the point:


Point trzeci, portlandowy


alkohol pokierował mnie do muzeum
historycznego. Nawet, nawet. 
Dojedźmy w końcu do Portland, bo jakby na to nie patrzeć, to w nim spędziłam tydzień mojego życia. I co? Spójrzmy do przewodnika Lonely Planet. Top 25 experiences of Washington, Oregon & the Pacific Northwest. Top 2: Miasto Portland.

Zacytujmy przewodnik: It's easy to brag about PDX, but no one will hassle you for it – after all, everyone loves this city. It's as friendly as a big town and home to a mix of students, artists, cyclists, hipsters, young families, old hippies, ecofreaks and everything in between.

10 minut dobrej pogody
Cóż, wbrew obietnicom i zapewnieniom nie pokochałam. Kojarzy mi się z deszczem. No tak, listopad, północnozachodnie wybrzeże Stanów, o co mi w ogóle chodzi? Łatwo powiedzieć, jak tam się nie jest. A w rzeczywistości gdy wychodzisz do miasta z zamiarem kilkugodzinnego zwiedzania, to naprawdę nie ma nic przyjemnego w samotnym przeskakiwaniu kałuż z parasolką w ręce i ograniczeniem widoczności do absolutnego minimum. Skończyło się na tym, że wchodziłam do sklepów, do których nie miałam ochoty i wpadałam na kawę częściej niż zamierzałam.

No ok, podobno nie zawsze pada. Co to zmienia?

Zanim przyjechałam do Portland, dużo się o tym mieście, tak nasłuchałam, jak i naczytałam. Steve (amerykański kolega, którego odwiedzałam) uwielbia je. Opowiadał mi o nim nie raz. A opis w całości się zgadza z tym, co napisano w Lonely Planet i co prezentuje serial Portlandia, o którym już kiedyś wspomniałam. Portland to mekka młodego liberalizmu. Procent głosujących na Obamę wynosił tam chyba z 98%. 60% społeczeństwa to homoseksualiści i faktycznie, atmosfera bardzo studencka, bardzo hipsterska, bardzo kojarząca mi się z Poznaniem, a szczególnie z poznańską polonistyką (więc, oczywiście, kocham). Kawiarnia na każdym rogu, podobno bardzo wysoki odsetek magistrów. Ludzie, tak, przeraźliwie mili. Trzeba mocno uważać z kupieniem ciastka, bo można się zaplątać w wielominutowe chit-chat. Dobra, przyznaję. To wszystko jest pozytywne.

Ale postawmy się w roli turysty. Załóżmy, że kilku następnych godzin nie chcę spędzić w kawiarni, rozmawiając z panem prowadzącym szkołę dla psich przewodników dla niesłyszących, który właśnie myśli o przeprowadzce do Amsterdamu (wspominam tę rozmowę zresztą nad wyraz miło, muszę panu wysłać kartkę z Krakowa), tylko naprawdę chcesz się pokręcić po mieście, zahaczając o jakieś zabytki/ciekawe miejsca/”atrakcje turystyczne” lub po prostu pochodzić po ładnych ulicach.

"olśniewające" Northeast
No niestety nie dałam rady. Było jakoś tak nieciekawie. Niby ładnie, niby schludnie, niby sympatycznie, ale zupełnie nieciekawie. Wychodziło na to, że te kawiarnie, puby i secondhandy faktycznie były najlepszym pomysłem na spędzenie ciągnących się godzin. Próbowałam się oprzeć na LP. Portland Highlights: 1) luksusowa dzielnica Pearl District – no ulice, jedna, druga, takie downtown. Miłe, spoko, ale... co z tego? 2) brewpubs – zaliczamy do pubów wyżej 3) Kennedy School – ok, przyznaję nie byłam. Ale to jest kino. Byłam w innym. W tym akurat nie grali nic ciekawego 4) Saturday Market – PORAŻKA! Kilka stoisk sprzedających biżuterię handmade. Nasz krakowski jarmark świąteczny pobija ich tysiąckrotnie, nie wspominając nawet o Pike Place Market w Seattle 5) Northeast - tu mieszkałam. To było ciekawe, bo stereotypowo-amerykańskie. Całe mile amerykańskich przedmieść. Domek za domkiem, ocierający się o domek przy domku. Wcale nie jakieś przepiękne (podobno kiedyś była to dzielnica afroamerykańska. Domy raczej starsze niż nowsze i raczej biedniejsze niż bogatsze). Alberta Street, o której wspomina przewodnik w tym punkcie, to dla mnie po prostu ulica, na której były osiedlowe sklepy, puby, restauracyjki. Podobno ewenement w Stanach, bo na przedmieściach takie miejsca nie bywają. A to jest jakby centrum nie w centrum. Podobno super. Podobno. Nie powaliła ani trochę. 
Ale za to biegały wiewiórki :) Dużo wiewiórek :)

Innymi słowy, zwiedzania i pięknych spacerów tam nie uraczysz. Podobno parki są miłe, ale jak już wspomniałam: deszcz, listopad, nie ten czas.

Być może do życia Portland jest tym idealnym miejscem, tak jak się o nim mówi. Ale do kilkudniowego zwiedzania... To nie to. Po prostu nie jest miastem ani ładnym ani ciekawym. Jest miastem schludnym.

Point czwarty, księgarniowy
Ale jest ALE! Było tam jedno takie miejsce.

Czytałam o nim na tripadvisor i jak tylko przyjechałam, zapytałam:
-Gdzie jest ta słynna księgarnia?
-Zawiozę Cię tam. To jest prawdopodobnie najlepsze miejsce na świecie.

Tak, Powell's Books jest księgarnią, której strona internetowa pojawia mi się w google'u, gdy szukam jakiejś książki. Oni ją tam mają. W wersji nowej, używanej, za $20, $10 i $1,50.


ze strony blog.oregonlive.com
Trudno opisać tę przestrzeń. Żaden Empik nie może się z nią równać. Powell's to warszawski Traffic x5, przypomina ogromną bibliotekę. Trzy piętra zajmujące całą przestrzeń sporych rozmiarów budynku. Oczywiście kawiarnia – zdążyliśmy się do nich przyzwyczaić w księgarniach. Na każdym piętrze inne działy. Do wyboru, do koloru – beletrystyka, humanistyka, literatura podróżnicza, sztuka, historia, literatura popularna, poezja. Jak byłam tam pierwszy raz, spędziłam tam trzy godziny i nie obeszła wszystkiego. Za drugim razem weszłam, bo padało – oczywiście, że padało – i kupiłam 2 książki. Za trzecim razem posiedziałam w kawiarni pod pretekstem czytania do magisterki i kupiłam kolejne 4 książki i kartki pocztowe, których oczywiście, jak to mam w zwyczaju, nigdy nie wysłałam. W każdym razie: Jeśli chcecie jakąś książkę po angielsku i nie ma jej w Powellu, to znaczy, że ona nie istnieje. Portlanowskie MUST DO!  

to be continued...

niedziela, 10 lutego 2013

Zachodnie Wybrzeże podsumowanie w punktach. Punkt drugi, lotniskowo-autobusowy


Było dwa razy tematycznie. Było poranne Seattle i niedzielne wino. Jednak z powodów różnych, trochę pamiętnikowych, może felietonowych, a w jakimś stopniu też przewodnikowo-poradnikowych, chce mi się wspomnieć o kilku innych migawkach na zadany temat: Portland 2012. Briefly i to the point:

Point drugi, lotniskowo-autobusowy

W relacjach podróżniczych już kilkukrotnie zdarzało mi się przeczytać, że samoloty są beznadziejne, bo nie zawiera się w nich znajomości. O tym pisał Theroux w “Starym Ekspresie Patagońskim” i Terzani w “Powiedział mi wróżbita”. I jak ja mam zareagować na takie słowa, skoro jednym z powodów dla których lubię podróż samolotem, jest właśnie zawieranie znajomości?

codzienna dawka szczęścia
Zdarzyło mi się to kilkukrotnie. Raz w samolocie z Berlina do Paryża poznałam francuskiego malarza. Przegadaliśmy pół trasy, a potem umówiliśmy się jeszcze kilkukrotnie na herbatę. Pokazał mi kilka paryskich zaułków, których bez jego pomocy bym nie odkryła. Herbaciarnia Mariage Freres w okolicy Saint-Michel, do którego to miejsca mnie zabrał, do tej pory należy do najważniejszych miejsc Mojego Paryża, a herbatę stamtąd piję codziennie rano nieustannie od trzech lat.

Kiedy indziej na trasie Lizbona-Berlin zdarzyło mi się usiąść obok polskiego studenta medycyny, który właśnie wracał z Erasmusa. Okazało się, że musiałam spędzić w Berlinie noc, wobec czego zaproponował mi nocleg u kolegi i tego dnia miałam okazję po raz pierwszy zakosztować słynnego berlińskiego życia klubowego
.
W trasie Amsterdam – Seattle samolotowy sąsiad po raz kolejny okazał się być pomocnym zjawiskiem. Mężczyzna po czterdziestce pracował w jakichś nieprzebadanych przeze mnie rządowych jednostkach specjalnych i wracał właśnie z Rwandy, gdzie załatwiał "rządowe interesy". Tyle można się było dowiedzieć w kilkugodzinnej rozmowie tak o Afryce, jak i o jego “interesach” i pracy. Usłyszałam za to co niemiara o europejskich cenach w Brukseli i Amsterdamie i o uroku północnozachodniego wybrzeża Pacyfiku. W końcu spytałam czy wie, jak mam się dostać na autobus do Portland odjeżdżający z centrum Seattle.

Nie wiedział. Wspomniał coś o pociągu do centrum i że chyba nią, ale mam niewiele czasu. Ja z kolei czytałam, że bardziej opłaca się wziąć autobus, którego zresztą nijak nie mogłam na lotnisku znaleźć. Krzątałam się w tę i we wtą przeklinając fakt, że wzięłam spowalniającą mnie walizkę, a nie ukochany plecak i coraz słabiej widziałam zdążenie na ten słynny autokar. Aż tu nagle:

uosobienie amerykańskiej męskości
Mój samolotowy agent specjalny chwyta mnie za rękę i mówi: chodź, podwiozę Cię. Bierze mój bagaż, otwiera drzwi do samochodu (wiecie jakiego? Takiego wypasionego forda Super Duty, co to mi bardziej z amerykańskim super męskim gliną kojarzyć się nie może). Zaraz potem pokazuje mi swoją filmową oznakę, żeby mnie uspokoić (nie zdawał sobie sprawy, że jestem spokojniejsza niż ustawa przewiduje) i ruszamy. Filmowoamerykańską autostradą, wśród twinpeaksowej drzewoiglastej zieleni. Przy autostradzie motele, stacje benzynowe, bary z neonami. Wszystko tak pięknie stereotypowo.

Seattle od autostrady
gettyimages.com
Wjeżdżamy do Seattle. Zachwytu ciąg dalszy. Po lewej w oddali zatoka, bliżej okazałe stadiony baseballu (Sefaco Field) i footballu (CenturyLink Field). Przed nami miasto. Położone wśród gór, oglądane przez nas ze wzniesienia prezentowało się przepięknie. Kawałek metropolii z drapaczami chmur i słynną wieżą Space Needle. Ulice rozplanowane według amerykańskiej modły: pierwsza aleja, druga aleja, trzecia aleja przebiegają przez całe miasto. Nie trzeba nigdzie skręcać, żeby znaleźć się po jego drugiej stronie. Wystarczy stanąć na wzniesieniu i ma się wszystko jak na dłoni. Patent, który sprawił, że nie dane mi było się zgubić ani w Seattle ani później w Portland.

Mój superhero wysadził mnie przed dworcem na 10 minut przed odjazdem autobusu. Weszłam z moją cenną rezerwacją, usiadłam wygodnie na siedzeniu, otworzyłam maila. Napisałam: jadę!

to be continued.

piątek, 8 lutego 2013

Zachodnie Wybrzeże podsumowanie w punktach. Punkt pierwszy, wizowy


Było dwa razy tematycznie. Było poranne Seattle i niedzielne wino. Jednak z powodów różnych, trochę pamiętnikowych, może felietonowych, a w jakimś stopniu też przewodnikowo-poradnikowych, chce mi się wspomnieć o kilku innych migawkach na zadany temat: Portland 2012. Briefly i to the point:

Point pierwszy, wizowy

Przejrzałam notkę przedwyjazdową, by przypomnieć sobie czy napisałam wam o ubieganiu się o wizę. O dziwo ani słowa. A przecież to jest ważny, spędzający Polakom sen z powiek, temat. No bo jak to w końcu jest? Trudno czy łatwo? Miło czy paskudnie? Czy faktycznie patrzą na Ciebie jak na terrorystę czy może opowieści znajomych, którzy słyszeli od znajomych, są mocno przesadzone?
Oczywiście, że przesadzone! Przecież to nasze największe narodowe hobby. Nie jeździj autostopem, bo Cię zgwałcą, nie podróżuj sama, bo sprzedadzą na targu niewolników, nie ucz się rosyjskiego (to tata!), bo Cię zagna na Sybir, a tam to już same dzikusy. Ile ja to razy słyszałam. Wychodzi na to, że do Ameryki, też nie należy lecieć, bo to całe zamieszanie z wizą... No, po prostu szkoda nerwów i potem to już na pewno psychiatryk.

Przeżyłam. Siedzę przy biurku, piszę notkę, a obok mnie leży paszport z amerykańską dziesięcioletnią wizą. Na wizie moje zdjęcie, dane niepozawalające mi na umieszczenie jej zdjęcia w internecie (bo po co macie znać mój numer dowodu?), fragment Washingtonu D.C. I pomnik Lincolna. Do tego kilka wyłaniających się z oddali fraz: Blessing of Liberty i tym podobne. Miałam w ręce paszport amerykański: jak ładny! Jaki kolorowy! Na każdej stronie inny obrazek i ta duma! Bo przecież mam amerykańską wizę. Plus 100 do fajności.

zdj. ze strony Dziennika Polskiego.
Artykuł zatytułowany "Czekamy na marchew od Obamy"
Bo zanim ją miałam, byłam obywatelką trzeciej kategorii, co odczułam wyraźnie w czasie wycieczki do konsulatu amerykańskiego w Krakowie. To na Stolarskiej, zaraz przy Małym Rynku, na przeciwko Ambasady Śledzia (nazwa tego lokalu nagle nabrała sensu). Jakbyście czasem przechodzili tam wczesnym rankiem (np. w czwartek), możecie zapytać samych siebie, co tam do cholery rozdają! Kolejka na 40 osób na środku ulicy. I co oni robią? Oddają swoje paszporty, podobno najważniejszy dokument, tak?, jakiemuś obcemu człowiekowi z listą, co to niby jest z konsulatu. Resztę swojego dobytku zostawiają w jakimś punkcie ksero po drugiej stronie ulicy. Płacą po złotówce by Kseroman przechował im ich drogocenne smartfony i aparaty fotograficzne. Niektórzy już wtedy idą na pierwszą wódeczkę, ale przede wszystkim: Chryste, jak oni narzekają! Przyznaję, czułam się parszywie czekając tak na ulicy i głośno i wyraźnie mówię, że amerykańskie państwo powinno się wstydzić, że robi sobie taką reklamę i zafundować sobie porządny budynek, który by pomieścił wszystkich interesantów. I tak, kobieta, która zaczęła w okienku opieprzać panią urzędniczkę, miała ku temu uzasadnione powody i to urzędniczka wspominając, że ona jak idzie do urzędu miasta, to nie narzeka tylko zna swoje miejsce, powinna się popukać w główkę i uzmysłowić, że w Polsce komuna się skończyła niemal ćwierć wieku temu, ona pracuje w konsulacie krainy liberalizmu i kapitalizmu, i że jak płacę to wymagam. Ale... No cóż... Oprócz tej kolejki było całkiem ok.
zdj. ze strony www.polskieradio.pl

W poczekalni w budynku leciały filmy reklamujące poszczególne rejony Stanów, leżały magazyny i mapy zachęcające do częstowania się (zwinęłam mapę Kolorado), a pan zadający mi pytania o powód wyjazdu był przesympatyczny, mówił po polsku z amerykańskim akcentem i wyraził swój żal, że jadę odwiedzić kolegę, w związku z czym pewnie nie pójdę z nim na kawę. Paszport tydzień później odebrałam osobiście z czym nie miałam najmniejszego problemu.

Aha, ważna rzecz: bo przecież ta wiza taka droga! Czego oni od nas chcą! No przecież. Bo turystyczna dziesięcioletnia wiza do USA kosztuje $160 dolarów!!! 512 złotych. Kogo na to stać? No tak, faktycznie drogo. Ale zróbmy szybkie obliczenia: Wiza do Chin kosztuje 220 zł i jest ważna trzy miesiące. Jeśli chcielibyśmy taką na 10 lat, to musimy sobie szybciutko pomnożyć 220 x 4 razy w roku x 10 lat. Wychodzi 8800zł. Czyli, ups, wiza USA jest jakieś 16 razy tańsza.
Ja nie mam więcej pytań.

Ale to było w Polsce. Wiza jest, paszport jest, spakowanie, mimo że niełatwe, jest. Lecimy. Samolot z Okęcia na amsterdamski Schiphol malutki, ale to w sumie półtora godzinki, więc e tam. Schiphol taki wielki, jak się o nim mówi. Kilkunastominutowy spacer po tym bardziej centrum handlowym, niż dworcu kolejowym, zaprowadził mnie do słynnej kontroli paszportowej. Panie i Panowie, opuszczamy Unię Europejską i wchodzimy do wehikułu wiozącego nas do nowego lepszego świata.
z wystawy na lotnisku. Czekoladowo
To znaczy jeśli nam pozwolą. Bo trzeba przejść tą cholerną kontrolę. 5 białych panów i jedna czarna pani wystąpiło w roli straży granicznej. Na scenę wchodzi Agnieszka. Który z gospodarzy się nią zajmie? Tak! Nie inaczej! Oczywiście, że czarna pani.

Tu chciałam zaznaczyć, że nie mam nic przeciwko koloru skóry. To płeć mnie przeraża.

Zaczęło się od tego, że miałam problem z jej akcentem. Nie wiem czy brookliński czy waszyngtoński, w każdym razie afroamerykański. Kilkukrotnie prosiłam o powtórzenie pytania, co oczywiście podnosiło atmosferę. I żadnego proszę, dziękuję, bogowie brońcie przed żartami z moich ust! Wręcz przeciwnie: Listen to my question ma'am! Podniesiony ton mówi wyraźnie: ty mała wschodnioeuropejska blond żmijo, już ja wiem, że jedziesz tam się prostytuować za nasze cenne zielone.

Przychodzi pytanie o adres, pod którym będę.

I tu zonk. Bo przecież podałam już go w podaniu wizowym i dodatkowo w konsulacie. Logicznie uznałam, że amerykańskie mocarstwo, ma już te dane, zresztą razem z odciskami moich wszystkich dziesięciu palców. Włączyłam smartfona, by przeszukać maila, na którym gromadzę tego typu informacje. Lekka konsternacja, bo to przecież może być bomba albo inna machina rażenia. Na lotnisku brak wi-fi, atmosfera się podnosi. Zrobiło się poważnie. Babsko zawołało szefa.

Dzięki Bogu mężczyznę!

Dzięń dobry. Jak się mam. Czy mówię po angielsku. Czy pierwszy raz w USA. Gdzie? Portland? Piękne miasto. Muszę spróbować tamtejszego piwa. Gdzie poznałam amerykańskiego kolegę? W Tajlandii. A co robiłam w Tajlandii. Backpacking? Rewelacyjna sprawa. O, widzę w Pani paszporcie wizę z Chin. Co Pani robiła w Chinach? A w Malezji? W Singapurze? Chyba wyjdę na idiotę, jeśli uznam, że w Turcji Pani nie backpackowała się. Super życie Pani prowadzi. Dziękuję, miło się z Tobą rozmawiało, życzę miłego pobytu. To piwo to obowiązkowo!
I jak tu nie być szowinistką?

To be continued. 

sobota, 2 lutego 2013

Oregońskie winiarnie

W charakterystyce każdej osoby, która chce się określać człowiekiem kultury musi się pojawić upodobanie do wina. Warto by na ten temat coś wiedzieć, rzucić jakąś kontrowersyjną dla laików tezę o przereklamowaniu wina francuskiego i wychwalaniu mołdawskiego, jak i w ogóle, należy docenić wino do kolacji choć w gruncie rzeczy przeklina się fakt, że w lodówce stoi piwo, po które nie wypada sięgnąć.
z fb fanpage'u "Antkowi znowu nie wyszło"
Tak było zawsze i ze mną. Krzyczałam głośno by w święto Beaujolais Nouveau pić dokładnie ten trunek, we włoskiej restauracji sugerowałam, że może karafkę czerwonego wina do pasty i głośno wyrażałam swoje sądy o tym czym byłam częstowana.
Nie mogę powiedzieć, że wina nie lubiłam. Owszem, od kilku lat całkiem nieźle się z nim bawiłam. Ale preferowałam lekko słodkie różowe od wytrawnego czerwonego, co jak wiadomo dyskwalifikuje mnie z szeregu koneserów. Nie wspominając już o tym, że NAPRAWDĘ lubię różowe Carlo Rossi, a to przecież soczek.

Wspominam jedno prawdziwie pozytywne doświadczenie spróbowania wina. To było kilka lat temu na Montmartrze, było drogo i kiczowato-romantycznie. Akurat dla osiemnastolatki. Pamiętam nawet nazwę: Tavel. Jednak nie wiem czy to nie była bardziej atmosfera, zakochanie, wymóg wieczoru.

Ale trzymałam się swojego uwielbienia kultury wina. Zwiedzałam francuskie i toskańskie winiarnie i kupowałam butelki na urodziny znajomych. Jadąc do Portland kupiłam przewodnik Lonely Planet (jak zwykle. Nie umiem jechać gdzieś bez przewodnika). W top 25 regionu Pacific Northwest  na miejscu dwunastym jest Oregon Wine Country. Wiedziałam, że chcę tam być.

Pojechaliśmy w niedzielne popołudnie. Pogoda była przepotworna. Jak to w okolicach Seattle i Portland - padało cały dzień. W Seattle podobno mieszkają najmądrzejsi ludzie w USA, bo z powodu deszczu cały czas siedzą w domu i czytają. Najpierw zajechaliśmy nad wodospad Multnomah. Niesamowity olbrzym zaraz przy autostradzie, która z kolei biegnie zaraz przy Hood River. W moim wspomnieniu deszczowy i z przepysznymi czekoladowymi fudge - tłustymi i pełnymi kawałkami czekolady, które męczyłam przez kolejne trzy dni - a była to męka rozkoszna.


Zaraz potem wjechaliśmy do pierwszej z odwiedzonych tego dnia winiarni. Na dobry początek zaskoczenie. Wyszłam z samochodu i zamiast podziwiać hektarów winorośli stanęłam jak wryta i trudno mi było wypowiedzieć proste, dwusylabowe słowo: lama.
Tak! A nawet lamy! Stały tam i jakby nigdy nic żłopały trawę. Jakby były jakimiś krowami czy innymi owcami. Nic sobie z tego nie robiąc. W swojej biologicznej ignorancji oczywiście nie miałam pojęcie, że lamy są hodowane w północnej Ameryce. Były rozkoszne.

Ale miało być o winiarniach, więc wejdźmy do pierwszej. Cathedral Ridge Winery. Bardzo fancy, bardzo filmowa - jakby wyjęta z "Bezdroży". Stało się przy barze i za opłatą $5 wybierało się z listy pięć win do degustacji. Panie za barem były elegancko ubrane, a na ladzie stały krakersy do przegryzienia. Jakieś starsze małżeństwo kupowało całą skrzynkę drogiego wina i fachowo, tak mi się wydawało, omawiało szczegóły składników.
No i zaskoczenie: okazało się, że te wina mi smakowały. Nie wszystkie, nie. Z tych pięciu głównie dwa. Ale to właśnie było zaskoczeniem nr 2. Odróżniałam smaki! Naprawdę! Wtedy, w tamtym momencie byłam w stanie powiedzieć, czym się mniej więcej różnią.  I lubiłam to bardzo. Sprawiało mi to rewelacyjną przyjemność.


Ale to była fancy winiarnia. Nie było gdzie usiąść, było się poważnym. Mówiliśmy, że nam się podoba. No ale podoba jak podoba się restauracja Szara na krakowskim Rynku. Bardziej bo należy, niż bo naprawdę. Pojechaliśmy do drugiej winiarni.

zdjęcia ze strony winiarni Marchesi Vineyards
Marchesi Vineyards! Tę nazwę zapamiętajcie jeśli będziecie w okolicach. Przesłodkie miejsce, tego dnia wypełnione po brzegi. Pokój wyglądający jak salon w klasycznie urządzonym amerykańskim domku. Ratanowe stoliczki i fotele, przy ścianie półka z książkami. Zasada ta sama: za $5 pięć kieliszków wina, z tym że teraz nie degustacji. To były prawdziwe kieliszki! Innymi słowy: kieliszek za jednego dolara. Deal roku! 
Dookoła krzątały się koty i kładły się na wolnych sofach. Do wina podano nam sery, wędliny i bagietkę, a jakiś pan poczęstował nas pieczonymi kasztanami, które właśnie upichcił na altanie, gdzie przy ogniskach grzali się kolejni goście. Wino, podobnie jak ostatnio, okazało się dobre, a jego smak różnorodny, choć tym razem nie mogłam już do końca ufać swoim zmysłom. Przesiedzieliśmy tam trzy godziny, wchłaniając cudną rodzinno-wiejską atmosferę. Żałowałam tylko, że nie mają pensjonatu, w którym można by zostać na noc, a rano w tym samym saloniku dostać śniadanie w podobnym stylu. Pokochałam!
I co? I chyba już wiem. Ja może nawet lubię wino. Ale nie każde. Na pewno i ciągle różowe. Czerwonego dobrego nie piłam wcześniej, bo po prostu zawsze piłam wina nie za drogie. Z drogich lubię niektóre. O to tu chyba chodzi.