sobota, 2 lutego 2013

Oregońskie winiarnie

W charakterystyce każdej osoby, która chce się określać człowiekiem kultury musi się pojawić upodobanie do wina. Warto by na ten temat coś wiedzieć, rzucić jakąś kontrowersyjną dla laików tezę o przereklamowaniu wina francuskiego i wychwalaniu mołdawskiego, jak i w ogóle, należy docenić wino do kolacji choć w gruncie rzeczy przeklina się fakt, że w lodówce stoi piwo, po które nie wypada sięgnąć.
z fb fanpage'u "Antkowi znowu nie wyszło"
Tak było zawsze i ze mną. Krzyczałam głośno by w święto Beaujolais Nouveau pić dokładnie ten trunek, we włoskiej restauracji sugerowałam, że może karafkę czerwonego wina do pasty i głośno wyrażałam swoje sądy o tym czym byłam częstowana.
Nie mogę powiedzieć, że wina nie lubiłam. Owszem, od kilku lat całkiem nieźle się z nim bawiłam. Ale preferowałam lekko słodkie różowe od wytrawnego czerwonego, co jak wiadomo dyskwalifikuje mnie z szeregu koneserów. Nie wspominając już o tym, że NAPRAWDĘ lubię różowe Carlo Rossi, a to przecież soczek.

Wspominam jedno prawdziwie pozytywne doświadczenie spróbowania wina. To było kilka lat temu na Montmartrze, było drogo i kiczowato-romantycznie. Akurat dla osiemnastolatki. Pamiętam nawet nazwę: Tavel. Jednak nie wiem czy to nie była bardziej atmosfera, zakochanie, wymóg wieczoru.

Ale trzymałam się swojego uwielbienia kultury wina. Zwiedzałam francuskie i toskańskie winiarnie i kupowałam butelki na urodziny znajomych. Jadąc do Portland kupiłam przewodnik Lonely Planet (jak zwykle. Nie umiem jechać gdzieś bez przewodnika). W top 25 regionu Pacific Northwest  na miejscu dwunastym jest Oregon Wine Country. Wiedziałam, że chcę tam być.

Pojechaliśmy w niedzielne popołudnie. Pogoda była przepotworna. Jak to w okolicach Seattle i Portland - padało cały dzień. W Seattle podobno mieszkają najmądrzejsi ludzie w USA, bo z powodu deszczu cały czas siedzą w domu i czytają. Najpierw zajechaliśmy nad wodospad Multnomah. Niesamowity olbrzym zaraz przy autostradzie, która z kolei biegnie zaraz przy Hood River. W moim wspomnieniu deszczowy i z przepysznymi czekoladowymi fudge - tłustymi i pełnymi kawałkami czekolady, które męczyłam przez kolejne trzy dni - a była to męka rozkoszna.


Zaraz potem wjechaliśmy do pierwszej z odwiedzonych tego dnia winiarni. Na dobry początek zaskoczenie. Wyszłam z samochodu i zamiast podziwiać hektarów winorośli stanęłam jak wryta i trudno mi było wypowiedzieć proste, dwusylabowe słowo: lama.
Tak! A nawet lamy! Stały tam i jakby nigdy nic żłopały trawę. Jakby były jakimiś krowami czy innymi owcami. Nic sobie z tego nie robiąc. W swojej biologicznej ignorancji oczywiście nie miałam pojęcie, że lamy są hodowane w północnej Ameryce. Były rozkoszne.

Ale miało być o winiarniach, więc wejdźmy do pierwszej. Cathedral Ridge Winery. Bardzo fancy, bardzo filmowa - jakby wyjęta z "Bezdroży". Stało się przy barze i za opłatą $5 wybierało się z listy pięć win do degustacji. Panie za barem były elegancko ubrane, a na ladzie stały krakersy do przegryzienia. Jakieś starsze małżeństwo kupowało całą skrzynkę drogiego wina i fachowo, tak mi się wydawało, omawiało szczegóły składników.
No i zaskoczenie: okazało się, że te wina mi smakowały. Nie wszystkie, nie. Z tych pięciu głównie dwa. Ale to właśnie było zaskoczeniem nr 2. Odróżniałam smaki! Naprawdę! Wtedy, w tamtym momencie byłam w stanie powiedzieć, czym się mniej więcej różnią.  I lubiłam to bardzo. Sprawiało mi to rewelacyjną przyjemność.


Ale to była fancy winiarnia. Nie było gdzie usiąść, było się poważnym. Mówiliśmy, że nam się podoba. No ale podoba jak podoba się restauracja Szara na krakowskim Rynku. Bardziej bo należy, niż bo naprawdę. Pojechaliśmy do drugiej winiarni.

zdjęcia ze strony winiarni Marchesi Vineyards
Marchesi Vineyards! Tę nazwę zapamiętajcie jeśli będziecie w okolicach. Przesłodkie miejsce, tego dnia wypełnione po brzegi. Pokój wyglądający jak salon w klasycznie urządzonym amerykańskim domku. Ratanowe stoliczki i fotele, przy ścianie półka z książkami. Zasada ta sama: za $5 pięć kieliszków wina, z tym że teraz nie degustacji. To były prawdziwe kieliszki! Innymi słowy: kieliszek za jednego dolara. Deal roku! 
Dookoła krzątały się koty i kładły się na wolnych sofach. Do wina podano nam sery, wędliny i bagietkę, a jakiś pan poczęstował nas pieczonymi kasztanami, które właśnie upichcił na altanie, gdzie przy ogniskach grzali się kolejni goście. Wino, podobnie jak ostatnio, okazało się dobre, a jego smak różnorodny, choć tym razem nie mogłam już do końca ufać swoim zmysłom. Przesiedzieliśmy tam trzy godziny, wchłaniając cudną rodzinno-wiejską atmosferę. Żałowałam tylko, że nie mają pensjonatu, w którym można by zostać na noc, a rano w tym samym saloniku dostać śniadanie w podobnym stylu. Pokochałam!
I co? I chyba już wiem. Ja może nawet lubię wino. Ale nie każde. Na pewno i ciągle różowe. Czerwonego dobrego nie piłam wcześniej, bo po prostu zawsze piłam wina nie za drogie. Z drogich lubię niektóre. O to tu chyba chodzi.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz