Było dwa razy tematycznie.
Było poranne Seattle i niedzielne wino. Jednak z powodów różnych,
trochę pamiętnikowych, może felietonowych, a w jakimś stopniu też
przewodnikowo-poradnikowych, chce mi się wspomnieć o kilku innych
migawkach na zadany temat: Portland 2012. Briefly i to the point (już chyba powinnam siebie i was oszukiwać, że briefly będzie):
Point piąty, jedzeniowy
Ile się
słyszy o USA i jedzeniu. Ile się na ten temat przeklina, żartuje,
wymienia MacDonalda jako restaurację z regionalną kuchnią.
Powiem
to wyraźnie: Nigdy i nigdzie nie jadłam tyle i tak dobrze jak w
Stanach. Przytyłam tam dwa kilo i gdybym została dłużej, tyć bym
nie przestawała.
zdjęcie z salem-news.com |
Portland
to raj dla smakoszy. Miasto, starając się być najbardziej
hipiserskim miejscem na świecie, oczywiście stara się też dobrze
karmić. Wszystko ma być świeże, pyszne, ekologiczne, różnorodne.
Dostawcy przywożą do domów raz w tygodniu świeże warzywa, a
osiedlowy supermarket (New Seasons Market) szczyci się byciem
ekofriendly. Jaki to był supermarket! Możesz tam samemu nasypać
sobie ziaren kawy, mając do wyboru kilkanaście opcji. Gdzie indziej
nabierasz przypraw do woreczków, makarony, ryże, cukierki (do serów
i pieczywa przyzwyczaiła już mnie Alma, więc to aż takiego
wrażenia nie zrobiło). A wszystko jest tak estetycznie
rozplanowane, tak wszędzie pięknie pachnie. Po prostu zwiedzałam
to miejsce.
zdjęcie ze strony whatscookingamerica.net |
Nie
inaczej było z piekarnią. Podjechałam do niej dwa razy na
śniadanie, raz wzięłam muffina, innym razem cinamon roll. Jest
taka sprawa: zawsze wiedziałam, że mam jakąś szczególną słabość
do cinamon rolls. A między bogiem a prawdą jadłam je tylko w
Starbucksie.
I jak
się okazało nie wiedziałam jak smakują DOBRE cinamon rolls.
Jedząc tą swego rodzaju drożdżówkę przeżywałam ekstazę,
która przewyższała – tak, powiem to – leszczyńskie drożdżówki
u Kurasiaka (a są to najlepsze drożdżówki w Wielkopolsce, a skoro
w Wielkopolsce, to oczywiście też w Polsce).
I jak
się okazało nie wiedziałam jak smakują DOBRE cinnamon rolls.
Jedząc tą swego rodzaju drożdżówkę przeżywałam ekstazę,
która przewyższała – tak, powiem to – leszczyńskie drożdżówki
u Kurasiaka (a są to najlepsze drożdżówki w Wielkopolsce, a skoro
w Wielkopolsce, to oczywiście też w Polsce).
I
hashbrowny! Kocham, kocham, kocham hashbrowny! Wcześniej też
jadałam tylko z paczki. Tym razem zrobiono mi je na śniadanie,
obierając najpierw specjalnego ziemniaka (Russet Burbank potato – czy ktoś wie, jak
to przetłumaczyć?), potem go
tarkując, smażąc i doprawiając. Odwdzięczyłam się porządną
jajecznicą, dostając przy tym zdziwione spojrzenie, jak mogę do
jajek wkrawać boczek i kiełbasę.
Wyjdźmy
na miasto: nie muszę chyba mówić, że hamburger przez duże H to
nie hamburger z Maca (ok, ja jako zdeklarowana wielbicielka ananasa
wzięłam hawaiian burgera, który zresztą mi posłużył za dwa
posiłki – bo porcje były naprawdę XXXXXL). Kazałam się na
niego wziąć do typowego amerykańskiego przydrożnego baru. Tak też
się stało. Mniam, mniam, mniam.
polski food cart ze strony guardian.co.uk |
I
typowo portlanowski akcent: Food carty. Wyobraźcie sobie nasze wozy
z zapiekankami i hot-dogami i pomnóżcie na każdej ulicy razy 10 (w
całym Portland jest ich ponad 500). Pomyślcie, że każdy jest
prowadzony przez inną narodowość, a jedzenie tam jest z nią
bezpośrednio związane. I teraz wyobraźcie sobie, że podają tam
olbrzymie porcje, a jedzenie jest wyśmienite. I to wszystko w
granicach $4-8. Ja jadłam w wagonie indyjskim. I była to najlepsza
indyjska potrawa mojego życia (oczywiście starczyła na dwa dni).
Tofu nigdy nie smakowało tak dobrze (a pamiętajmy, że byłam w
Chinach).
Były
oczywiście i polskie wagony (widziałam dwa – jeden na Saturday
Market, drugi na rogu SW
10th i Alder
). Królowała tam polska kiełbasa, pierogi, bigos i gołąbki. No
ale nie ocenię. Jakoś tak dziwnie nie miałam ochotę na pierogi z
widokiem na Pacyfik.
Tyle
w skrócie o jedzeniu. Słowo o piciu:
W
Portland królują dwa napoje. Przed południem kawa – na każdej
ulicy 3 Starbucksy i 2 kawiarnie innych marek. LP wspomina o jednej
wybijającej się, ale nie dane mi było do niej trafić –
chciałam! Ale tego dnia tak padało, że ogarnął mnie leń
wychodzenia gdziekolwiek, a ona była jednak oddalona o kilka mil.
Kawa wszędzie dostępna w wersji amerykańskiej czyli z dużego
termosu, sam sobie nalewasz, płacisz jakieś 50 centów i w wersji
kawiarnianej czyli wszelkie dobrze nam znane espresso, cappuccino,
latte itp. Uwaga na kawy smakowe! W Stanach syropu nie żałują i
możecie być pewni, że będą za słodkie – zawsze można
poprosić o pół porcji. Jako że były to okolice dziękczynienia,
uraczyłam się kawą dyniową. Nieznany to był mi smak, ale jak
najbardziej zaaprobowany.
O,
i nie wiem jak to działa, ale tak jak w Polsce zawsze piję
cappuccino, to tam jakoś bardziej podchodziła mi latte. Naprawdę
trudno powiedzieć czemu. To pierwsze po prostu nie smakowało, drugie wymiatało.
Polubiłam Seattle Best Cafe. Kawę stamtąd serwowali już w samolocie. No i oczywiście nie mogłam w Seattle nie iść do pierwszego Starbucksa na świecie, zaraz przy Pike Place Market. Korzystając z wyjątkowego braku kolejki, uraczyłam się tam poranną (7.30) kawą na wynos. Wypita nad zatoką <3
Polubiłam Seattle Best Cafe. Kawę stamtąd serwowali już w samolocie. No i oczywiście nie mogłam w Seattle nie iść do pierwszego Starbucksa na świecie, zaraz przy Pike Place Market. Korzystając z wyjątkowego braku kolejki, uraczyłam się tam poranną (7.30) kawą na wynos. Wypita nad zatoką <3
Bardzo
kawowym filmem są “Smaki miłości” Roberta Bentona. W ogóle
film jest bardzo portlandowy i bardzo przyjemny (choć tytuł
paskudny).
mapka browarnii ze strony communitybeerworks.com |
Napój
numer dwa to, jakże by inaczej, piwo! Tak jest, wszyscy, wszędzie
piwo. No to i ja, choć w Polsce moje zamówienia kończą się
zazwyczaj na “najtańsze piwo z imbirem”, tam postanowiłam się
oddać tej przyjemności. W każdym pubie kilkanaście rodzajów,
większość lokalnego powodzenia. Miałam nawet swoje ulubione, choć
niestety nazwa wyleciała mi z głowy (sztuka nierobienia notatek).
A
spora część knajpek ma swoje własne mikrobrowarnie. I nie
wyglądają jak nadęta Brovarnia na poznańskim rynku. Są swojskie,
z atmosferą i pubowym hałasem. W każdej oczywiście można dostać
porządnego hamburgera. Jami, jami, jami. Chyba muszę was zostawić
i zanurkować do kuchni.
P.S. Drobne wytłumaczenie dlaczego nie ma moich własnych zdjęć. Zazwyczaj nie chciało mi się nosić aparatu w torebce, jako że miałam już w niej czytnik i przewodnik, a pogoda i tak do zdjęć nie zachęcała. Robiłam je więc smartphonem. A smartphone mi padł jakiś czas temu i straciłam z niego wszystkie dane w tym zdjęcia, zarówno te wspomnieniowe, jak i pofotografowane artykuły do magisterki. Nauczka na przyszłość
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz