wtorek, 19 lutego 2013

Zachodnie wybrzeże podsumowanie w punktach. Punkt piąty, jedzeniowy


Było dwa razy tematycznie. Było poranne Seattle i niedzielne wino. Jednak z powodów różnych, trochę pamiętnikowych, może felietonowych, a w jakimś stopniu też przewodnikowo-poradnikowych, chce mi się wspomnieć o kilku innych migawkach na zadany temat: Portland 2012. Briefly i to the point (już chyba powinnam siebie i was oszukiwać, że briefly będzie):


Point piąty, jedzeniowy

Ile się słyszy o USA i jedzeniu. Ile się na ten temat przeklina, żartuje, wymienia MacDonalda jako restaurację z regionalną kuchnią.
Powiem to wyraźnie: Nigdy i nigdzie nie jadłam tyle i tak dobrze jak w Stanach. Przytyłam tam dwa kilo i gdybym została dłużej, tyć bym nie przestawała.

zdjęcie z salem-news.com
Portland to raj dla smakoszy. Miasto, starając się być najbardziej hipiserskim miejscem na świecie, oczywiście stara się też dobrze karmić. Wszystko ma być świeże, pyszne, ekologiczne, różnorodne. Dostawcy przywożą do domów raz w tygodniu świeże warzywa, a osiedlowy supermarket (New Seasons Market) szczyci się byciem ekofriendly. Jaki to był supermarket! Możesz tam samemu nasypać sobie ziaren kawy, mając do wyboru kilkanaście opcji. Gdzie indziej nabierasz przypraw do woreczków, makarony, ryże, cukierki (do serów i pieczywa przyzwyczaiła już mnie Alma, więc to aż takiego wrażenia nie zrobiło). A wszystko jest tak estetycznie rozplanowane, tak wszędzie pięknie pachnie. Po prostu zwiedzałam to miejsce.

zdjęcie ze strony whatscookingamerica.net
Nie inaczej było z piekarnią. Podjechałam do niej dwa razy na śniadanie, raz wzięłam muffina, innym razem cinamon roll. Jest taka sprawa: zawsze wiedziałam, że mam jakąś szczególną słabość do cinamon rolls. A między bogiem a prawdą jadłam je tylko w Starbucksie.
I jak się okazało nie wiedziałam jak smakują DOBRE cinamon rolls. Jedząc tą swego rodzaju drożdżówkę przeżywałam ekstazę, która przewyższała – tak, powiem to – leszczyńskie drożdżówki u Kurasiaka (a są to najlepsze drożdżówki w Wielkopolsce, a skoro w Wielkopolsce, to oczywiście też w Polsce).  


I jak się okazało nie wiedziałam jak smakują DOBRE cinnamon rolls. Jedząc tą swego rodzaju drożdżówkę przeżywałam ekstazę, która przewyższała – tak, powiem to – leszczyńskie drożdżówki u Kurasiaka (a są to najlepsze drożdżówki w Wielkopolsce, a skoro w Wielkopolsce, to oczywiście też w Polsce).

I hashbrowny! Kocham, kocham, kocham hashbrowny! Wcześniej też jadałam tylko z paczki. Tym razem zrobiono mi je na śniadanie, obierając najpierw specjalnego ziemniaka (Russet Burbank potato – czy ktoś wie, jak to przetłumaczyć?), potem go tarkując, smażąc i doprawiając. Odwdzięczyłam się porządną jajecznicą, dostając przy tym zdziwione spojrzenie, jak mogę do jajek wkrawać boczek i kiełbasę.

Wyjdźmy na miasto: nie muszę chyba mówić, że hamburger przez duże H to nie hamburger z Maca (ok, ja jako zdeklarowana wielbicielka ananasa wzięłam hawaiian burgera, który zresztą mi posłużył za dwa posiłki – bo porcje były naprawdę XXXXXL). Kazałam się na niego wziąć do typowego amerykańskiego przydrożnego baru. Tak też się stało. Mniam, mniam, mniam.

polski food cart
ze strony guardian.co.uk
I typowo portlanowski akcent: Food carty. Wyobraźcie sobie nasze wozy z zapiekankami i hot-dogami i pomnóżcie na każdej ulicy razy 10 (w całym Portland jest ich ponad 500). Pomyślcie, że każdy jest prowadzony przez inną narodowość, a jedzenie tam jest z nią bezpośrednio związane. I teraz wyobraźcie sobie, że podają tam olbrzymie porcje, a jedzenie jest wyśmienite. I to wszystko w granicach $4-8. Ja jadłam w wagonie indyjskim. I była to najlepsza indyjska potrawa mojego życia (oczywiście starczyła na dwa dni). Tofu nigdy nie smakowało tak dobrze (a pamiętajmy, że byłam w Chinach).
Były oczywiście i polskie wagony (widziałam dwa – jeden na Saturday Market, drugi na rogu SW 10th i Alder ). Królowała tam polska kiełbasa, pierogi, bigos i gołąbki. No ale nie ocenię. Jakoś tak dziwnie nie miałam ochotę na pierogi z widokiem na Pacyfik.

Tyle w skrócie o jedzeniu. Słowo o piciu:
W Portland królują dwa napoje. Przed południem kawa – na każdej ulicy 3 Starbucksy i 2 kawiarnie innych marek. LP wspomina o jednej wybijającej się, ale nie dane mi było do niej trafić – chciałam! Ale tego dnia tak padało, że ogarnął mnie leń wychodzenia gdziekolwiek, a ona była jednak oddalona o kilka mil. Kawa wszędzie dostępna w wersji amerykańskiej czyli z dużego termosu, sam sobie nalewasz, płacisz jakieś 50 centów i w wersji kawiarnianej czyli wszelkie dobrze nam znane espresso, cappuccino, latte itp. Uwaga na kawy smakowe! W Stanach syropu nie żałują i możecie być pewni, że będą za słodkie – zawsze można poprosić o pół porcji. Jako że były to okolice dziękczynienia, uraczyłam się kawą dyniową. Nieznany to był mi smak, ale jak najbardziej zaaprobowany.
O, i nie wiem jak to działa, ale tak jak w Polsce zawsze piję cappuccino, to tam jakoś bardziej podchodziła mi latte. Naprawdę trudno powiedzieć czemu. To pierwsze po prostu nie smakowało, drugie wymiatało.
Polubiłam Seattle Best Cafe. Kawę stamtąd serwowali już w samolocie. No i oczywiście nie mogłam w Seattle nie iść do pierwszego Starbucksa na świecie, zaraz przy Pike Place Market. Korzystając z wyjątkowego braku kolejki, uraczyłam się tam poranną (7.30) kawą na wynos. Wypita nad zatoką <3 
Bardzo kawowym filmem są “Smaki miłości” Roberta Bentona. W ogóle film jest bardzo portlandowy i bardzo przyjemny (choć tytuł paskudny).

mapka browarnii ze strony communitybeerworks.com 
Napój numer dwa to, jakże by inaczej, piwo! Tak jest, wszyscy, wszędzie piwo. No to i ja, choć w Polsce moje zamówienia kończą się zazwyczaj na “najtańsze piwo z imbirem”, tam postanowiłam się oddać tej przyjemności. W każdym pubie kilkanaście rodzajów, większość lokalnego powodzenia. Miałam nawet swoje ulubione, choć niestety nazwa wyleciała mi z głowy (sztuka nierobienia notatek).
A spora część knajpek ma swoje własne mikrobrowarnie. I nie wyglądają jak nadęta Brovarnia na poznańskim rynku. Są swojskie, z atmosferą i pubowym hałasem. W każdej oczywiście można dostać porządnego hamburgera. Jami, jami, jami. Chyba muszę was zostawić i zanurkować do kuchni.

P.S. Drobne wytłumaczenie dlaczego nie ma moich własnych zdjęć. Zazwyczaj nie chciało mi się nosić aparatu w torebce, jako że miałam już w niej czytnik i przewodnik, a pogoda i tak do zdjęć nie zachęcała. Robiłam je więc smartphonem. A smartphone mi padł jakiś czas temu i straciłam z niego wszystkie dane w tym zdjęcia, zarówno te wspomnieniowe, jak i pofotografowane artykuły do magisterki. Nauczka na przyszłość   

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz