niedziela, 10 lutego 2013

Zachodnie Wybrzeże podsumowanie w punktach. Punkt drugi, lotniskowo-autobusowy


Było dwa razy tematycznie. Było poranne Seattle i niedzielne wino. Jednak z powodów różnych, trochę pamiętnikowych, może felietonowych, a w jakimś stopniu też przewodnikowo-poradnikowych, chce mi się wspomnieć o kilku innych migawkach na zadany temat: Portland 2012. Briefly i to the point:

Point drugi, lotniskowo-autobusowy

W relacjach podróżniczych już kilkukrotnie zdarzało mi się przeczytać, że samoloty są beznadziejne, bo nie zawiera się w nich znajomości. O tym pisał Theroux w “Starym Ekspresie Patagońskim” i Terzani w “Powiedział mi wróżbita”. I jak ja mam zareagować na takie słowa, skoro jednym z powodów dla których lubię podróż samolotem, jest właśnie zawieranie znajomości?

codzienna dawka szczęścia
Zdarzyło mi się to kilkukrotnie. Raz w samolocie z Berlina do Paryża poznałam francuskiego malarza. Przegadaliśmy pół trasy, a potem umówiliśmy się jeszcze kilkukrotnie na herbatę. Pokazał mi kilka paryskich zaułków, których bez jego pomocy bym nie odkryła. Herbaciarnia Mariage Freres w okolicy Saint-Michel, do którego to miejsca mnie zabrał, do tej pory należy do najważniejszych miejsc Mojego Paryża, a herbatę stamtąd piję codziennie rano nieustannie od trzech lat.

Kiedy indziej na trasie Lizbona-Berlin zdarzyło mi się usiąść obok polskiego studenta medycyny, który właśnie wracał z Erasmusa. Okazało się, że musiałam spędzić w Berlinie noc, wobec czego zaproponował mi nocleg u kolegi i tego dnia miałam okazję po raz pierwszy zakosztować słynnego berlińskiego życia klubowego
.
W trasie Amsterdam – Seattle samolotowy sąsiad po raz kolejny okazał się być pomocnym zjawiskiem. Mężczyzna po czterdziestce pracował w jakichś nieprzebadanych przeze mnie rządowych jednostkach specjalnych i wracał właśnie z Rwandy, gdzie załatwiał "rządowe interesy". Tyle można się było dowiedzieć w kilkugodzinnej rozmowie tak o Afryce, jak i o jego “interesach” i pracy. Usłyszałam za to co niemiara o europejskich cenach w Brukseli i Amsterdamie i o uroku północnozachodniego wybrzeża Pacyfiku. W końcu spytałam czy wie, jak mam się dostać na autobus do Portland odjeżdżający z centrum Seattle.

Nie wiedział. Wspomniał coś o pociągu do centrum i że chyba nią, ale mam niewiele czasu. Ja z kolei czytałam, że bardziej opłaca się wziąć autobus, którego zresztą nijak nie mogłam na lotnisku znaleźć. Krzątałam się w tę i we wtą przeklinając fakt, że wzięłam spowalniającą mnie walizkę, a nie ukochany plecak i coraz słabiej widziałam zdążenie na ten słynny autokar. Aż tu nagle:

uosobienie amerykańskiej męskości
Mój samolotowy agent specjalny chwyta mnie za rękę i mówi: chodź, podwiozę Cię. Bierze mój bagaż, otwiera drzwi do samochodu (wiecie jakiego? Takiego wypasionego forda Super Duty, co to mi bardziej z amerykańskim super męskim gliną kojarzyć się nie może). Zaraz potem pokazuje mi swoją filmową oznakę, żeby mnie uspokoić (nie zdawał sobie sprawy, że jestem spokojniejsza niż ustawa przewiduje) i ruszamy. Filmowoamerykańską autostradą, wśród twinpeaksowej drzewoiglastej zieleni. Przy autostradzie motele, stacje benzynowe, bary z neonami. Wszystko tak pięknie stereotypowo.

Seattle od autostrady
gettyimages.com
Wjeżdżamy do Seattle. Zachwytu ciąg dalszy. Po lewej w oddali zatoka, bliżej okazałe stadiony baseballu (Sefaco Field) i footballu (CenturyLink Field). Przed nami miasto. Położone wśród gór, oglądane przez nas ze wzniesienia prezentowało się przepięknie. Kawałek metropolii z drapaczami chmur i słynną wieżą Space Needle. Ulice rozplanowane według amerykańskiej modły: pierwsza aleja, druga aleja, trzecia aleja przebiegają przez całe miasto. Nie trzeba nigdzie skręcać, żeby znaleźć się po jego drugiej stronie. Wystarczy stanąć na wzniesieniu i ma się wszystko jak na dłoni. Patent, który sprawił, że nie dane mi było się zgubić ani w Seattle ani później w Portland.

Mój superhero wysadził mnie przed dworcem na 10 minut przed odjazdem autobusu. Weszłam z moją cenną rezerwacją, usiadłam wygodnie na siedzeniu, otworzyłam maila. Napisałam: jadę!

to be continued.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz