Było dwa razy tematycznie.
Było poranne Seattle i niedzielne wino. Jednak z powodów różnych,
trochę pamiętnikowych, może felietonowych, a w jakimś stopniu też
przewodnikowo-poradnikowych, chce mi się wspomnieć o kilku innych
migawkach na zadany temat: Portland 2012. Briefly i to the point:
Point drugi,
lotniskowo-autobusowy
W
relacjach podróżniczych już kilkukrotnie zdarzało mi się
przeczytać, że samoloty są beznadziejne, bo nie zawiera się w
nich znajomości. O tym pisał Theroux w “Starym Ekspresie
Patagońskim” i Terzani w “Powiedział mi wróżbita”. I jak ja
mam zareagować na takie słowa, skoro jednym z powodów dla których
lubię podróż samolotem, jest właśnie zawieranie znajomości?
codzienna dawka szczęścia |
Zdarzyło
mi się to kilkukrotnie. Raz w samolocie z Berlina do Paryża
poznałam francuskiego malarza. Przegadaliśmy pół trasy, a potem
umówiliśmy się jeszcze kilkukrotnie na herbatę. Pokazał mi kilka
paryskich zaułków, których bez jego pomocy bym nie odkryła.
Herbaciarnia Mariage Freres w okolicy Saint-Michel, do którego
to miejsca mnie zabrał, do tej pory należy do najważniejszych
miejsc Mojego Paryża, a herbatę stamtąd piję codziennie rano
nieustannie od trzech lat.
Kiedy
indziej na trasie Lizbona-Berlin zdarzyło mi się usiąść obok
polskiego studenta medycyny, który właśnie wracał z Erasmusa.
Okazało się, że musiałam spędzić w Berlinie noc, wobec czego
zaproponował mi nocleg u kolegi i tego dnia miałam okazję po raz
pierwszy zakosztować słynnego berlińskiego życia klubowego
.
W
trasie Amsterdam – Seattle samolotowy sąsiad po raz kolejny okazał
się być pomocnym zjawiskiem. Mężczyzna po czterdziestce pracował
w jakichś nieprzebadanych przeze mnie rządowych jednostkach
specjalnych i wracał właśnie z Rwandy, gdzie załatwiał "rządowe interesy". Tyle można się było dowiedzieć w
kilkugodzinnej rozmowie tak o Afryce, jak i o jego “interesach” i
pracy. Usłyszałam za to co niemiara o europejskich cenach w
Brukseli i Amsterdamie i o uroku północnozachodniego wybrzeża
Pacyfiku. W końcu spytałam czy wie, jak mam się dostać na autobus
do Portland odjeżdżający z centrum Seattle.
Nie
wiedział. Wspomniał coś o pociągu do centrum i że chyba nią, ale
mam niewiele czasu. Ja z kolei czytałam, że bardziej opłaca się
wziąć autobus, którego zresztą nijak nie mogłam na lotnisku
znaleźć. Krzątałam się w tę i we wtą przeklinając fakt, że
wzięłam spowalniającą mnie walizkę, a nie ukochany plecak i
coraz słabiej widziałam zdążenie na ten słynny autokar. Aż tu
nagle:
uosobienie amerykańskiej męskości |
Mój
samolotowy agent specjalny chwyta mnie za rękę i mówi: chodź,
podwiozę Cię. Bierze mój bagaż, otwiera drzwi do samochodu
(wiecie jakiego? Takiego wypasionego forda Super Duty, co to mi
bardziej z amerykańskim super męskim gliną kojarzyć się nie
może). Zaraz potem pokazuje mi swoją filmową oznakę, żeby mnie
uspokoić (nie zdawał sobie sprawy, że jestem spokojniejsza niż
ustawa przewiduje) i ruszamy. Filmowoamerykańską autostradą, wśród
twinpeaksowej drzewoiglastej zieleni. Przy autostradzie motele,
stacje benzynowe, bary z neonami. Wszystko tak pięknie stereotypowo.
Seattle od autostrady gettyimages.com |
Wjeżdżamy
do Seattle. Zachwytu ciąg dalszy. Po lewej w oddali zatoka, bliżej
okazałe stadiony baseballu (Sefaco Field) i footballu (CenturyLink
Field). Przed nami miasto. Położone wśród gór, oglądane przez
nas ze wzniesienia prezentowało się przepięknie. Kawałek
metropolii z drapaczami chmur i słynną wieżą Space Needle. Ulice
rozplanowane według amerykańskiej modły: pierwsza aleja, druga
aleja, trzecia aleja przebiegają przez całe miasto. Nie trzeba
nigdzie skręcać, żeby znaleźć się po jego drugiej stronie.
Wystarczy stanąć na wzniesieniu i ma się wszystko jak na dłoni.
Patent, który sprawił, że nie dane mi było się zgubić ani w
Seattle ani później w Portland.
Mój
superhero wysadził mnie przed dworcem na 10 minut przed
odjazdem autobusu. Weszłam z moją cenną rezerwacją, usiadłam
wygodnie na siedzeniu, otworzyłam maila. Napisałam: jadę!
to be continued.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz