poniedziałek, 28 stycznia 2013

Seattle, czyli zmiana blogowych planów

Chciałam napisać artykuł o knajpach na stoku. O tym momencie gdy zziębnięty członek ekipy krzyczy: to co? Knajpa? Chciałam wam napisać o ulubionych potrawach na narciarskim szlaku. O boskim germknudell (pyzie nadziewanej powidłami polanej sosem waniliowym i przysypanej makiem) i o zupie czosnkowej. Osobny akapit miał być poświęcony trunkom: grzanemu winu, bombardino, jagertee i williamsom. No i wystrojowi. Góralskiemu, swojskiemu, karyńskiemu.
Ale niestety spotkało mnie wczoraj smutne zdarzenie. Straciłam cały swój zbiór zdjęć ze smartfona (razem 312 sztuk) w tym dzielnie fotografowane przykłady, bo rozkoszując się nimi, myślałam o napisaniu o nich. A bez zdjęć nie wyobrażam sobie tej notki.
Więc może następnym razem.

Straciłam też kilka zdjęć ze Stanów. W tym moje ulubione, znajomego wkładającego rękę w indyka przygotowywanego na święto dziękczynienia. Odczułam tę stratę bardzo. Straciłam muzykę (będzie na komputerze), książkę telefoniczną (odtworzy się), smsy (i tak do nich nie wracam), aplikacje (ściągnie się na nowo), ale to właśnie zdjęcia okazały się stratą największą.

Zaniedbałam pisanie bloga ze Stanów. Szkoda. Miałabym do opisania specyfikę Portland, kulturę jedzenia (nigdzie nie jadłam tak dobrze jak tam - o stereotypie o kuchni amerykańskiej), winiarnie w Oregonie, wodospady, podróż pociągiem do Seattle, ogrom rzeki Columbia. Nie opisałabym, podobno przepięknego, wybrzeża Oregonu, bo w drodze tam mieliśmy wypadek samochodowy. Na miejsce nigdy nie dotarłam. Jednocześnie postanowiłam, że kiedyś to zrobię.

Najbardziej stamtąd podobało mi się jednak Seattle. W porównaniu z Portland jest miastem niezmiernie urokliwym. Z jednej strony ocean w formie zatoki, z drugiej setki wzniesień, a w oddali i gór. A z osobistych doświadczeń: najlepsze sushi, jakie jadłam. Jak ktoś będzie, to koniecznie polecam Blue C Sushi na Siódmej Alei, zaraz przy Pike Street. Rewelacyjny tuńczyk!

Trudno mi się rozpisywać o czymś, co miało miejsce 2 miesiące temu. Powiem tylko, że o 7 rano poszłam na godzinny spacer. Puste, zamglone romantyczne miasto było najlepszym amerykańskim doznaniem estetycznym. Niech zdjęcia przemówią:

centralny punkt miasta - Pike Place Market


to był dzień dorocznego maratonu Seattle. Mój probiegający
towarzysz zachwycił się, że znowu jest w ten dzień w S.
Dowiedział się z hotelowej telewizji.

w końcu nad morzem

najstarszy Starbucks świata. Wiedzieliście?

miejskie akwarium







ekhm, sztuka industrialna? 

dom w całości oblepiony gumami do żucia.
ze wszystkiego da się zrobić atrakcję turystyczną.

był koniec listopada. było więc bardzo gwiazdkowo

z kolekcji: pasaże



czwartek, 24 stycznia 2013

Grüß Gott Bad Kleinkirchheim

No i jesteśmy. Patrzymy za okno, a tam śnieg powoli zmienia się w wodę, a z nieba lecą anielskie łzy. Do tego jakieś plus pięć stopni. A z Krakowa mi donoszą, że -10 i że niby całe miasto zamieniło się w lodowisko. Myślę o moich stu tysiącach par kozaków na obcasie, z których żadne nie zostały zaopatrzone w futerko, nie mówiąc już o chropowatej antypoślizgowej podeszwie i śmieję się w duchu, że mnie tam nie ma.

nasz domek
Ale po kolei. Dostały nam się dwa sympatyczne mieszkania (zmywarka, pralka, mikrofala i co tylko chcecie included) w domu oddalonym o 200 metrów od orczyka prowadzącego bezpośrednio na wszystkie ważniejsze trasy narciarskie. Generalnie miejscowość taka sobie. Podobno jestem w niej już drugi raz i faktycznie: przypominam sobie, że w tym kiosku kupiłam kiedyś bryloczek do kluczy z Nici, a w tamtej informacji turystycznej szlifowałam swój cudny angielski trzynastolatki.
widok z okna
Jest sobie oto jedna droga. Przy niej z dwa supermarkety, stacja benzynowa, kilka sklepów. Ze dwa kościółki, ewangelicki i katolicki, kilka wyciągów i to w sumie byłoby tyle. Zabytkowo to tu nie jest. W porównaniu z malowniczym Tyrolem... cóż, no brzydko nie jest (jak może być brzydko w górskiej dolinie?), ale to tylko Karyntia. Generalnie miejscowość jako architektoniczny wyczyn ludzkich rąk raczej nie powala.

No ale kto jeździ do Austrii zwiedzać? To znaczy do Karyntii i w środku zimy? No nie bardzo. Przejdźmy więc do sedna. Jak oceniam teren narciarski?
A no oceniam. I, mimo pewnych minusów, wychodzi mi bardzo na plus.

mapka rejonu narciarskiego


Teren nie należy do największych. 100 kilometrów tras, 25 wyciągów. Właśnie te wyciągi do minusów należą. Pamiętają czasy Franciszka Józefa co najmniej, a nie jestem pewna, czy nie jeździła już na nich Maria Teresa. Trzęsą się, są obśrupane, zimne i wolne. Wchodzisz do takiej gondoli i żałujesz, że nie masz przy sobie książki (a czytam "Dzienniki kołymskie" Hugo-Badera, więc tym bardziej). 25 minut na szczyt! Akurat żeby zmarznąć i zamarzyć o grzańcu w jakiejś przytulnej knajpie (cwani Austriacy na samym szczycie jedną postawili.)
Za to trasy przepiękne! Szerokie, długie (jedna niebieska ośmiokilometrowa, kilka czerwonych cztero). A na nich: NIKOGO!!! Zupełne pustki przypominające, że jesteśmy daleko od Amade Ski czy innych hiperresortów. Całe trasy można przejechać nie spotkawszy po drodze żywej duszy. A to lubię niezmiernie. Zwłaszcza jak trasy są szerokie, odpowiednio ostre i dobrze ośnieżone. Jeździ się po prostu rewelacyjnie.
A że góry do Alp wysokich nie należą - rzucając tę uwagę spotkałam się z ojcowskim oburzeniem, że każda z nich jest wyższa od Rys - to i jakoś piekielnie mroźno nie jest. Zresztą teren jest reklamowany, jako dobry na niezbyt wyczerpujące wędrówki piesze. Na mapce wygląda, że można po szczytach przejść dookoła całej doliny obserwując miasteczko ze wszystkich stron. Ładnie. Niewyczerpująco, średnioalpejsko ładnie. Wydaje mi się, że Alpy są zaniedbane przez zwolenników mocnych doznań. Jasne, tu nie ma możliwości wejścia na sześciotysięcznik, oczywiście, zawsze znajdujesz się w pobliżu cywilizacji i tak, na szlaku twojej wędrówki znajduje się zielony szlak narciarski z zamkniętym wyciągiem przy boku. Ale nie zmienia to faktu, że na kilka dni można się w nich zgubić. Tak że apeluję: Nowa Heloiza ma już z dwieście pięćdziesiąt lat, czas na nową alpejską narrację.

Dobrze, zjedźmy już z tych gór bo Bad Kleinkirchheim chce się przypomnieć, że to nie koniec, że trzeba wspomnieć o czymś jeszcze. Panie i panowie: Termy. Cudne, olbrzymie, trzy piętrowe termy, z basenami na świeżym powietrzu, jacuzzi i dziesiątkami saun. Nie przesadzam. Z tego co na prędko liczę jest ich tam 15. Parowe, fińskie, tureckie - co chcecie. Co pół godziny w którejś z nich odbywa się rytuał i w temperaturze stu stopni fundują ci olejki miodowe, winne czy czekoladowe. W chwili przerwy możesz sobie zafundować przepyszny koktajl mleczny w tamtejszej restauracji. Dwie godziny tam to za mało. Trzy... no, na styku starczy.

strefa saun w Romerbad Thermal Spa

Zdjęć z term nie będzie, bo jak przystało na termy obowiązuje tam zakaz wnoszenia tak aparatów fotograficznych jak i jakichkolwiek skrawków odzieży. No może choć jedno ze strony byście mogli wyobrazić sobie w jakich warunkach się to wszystko odbywa. Ja stamtąd mogę nie wychodzić!




sobota, 19 stycznia 2013

Europa zimą

moi sąsiedzi w aucie

 Druga połowa stycznia. Sobota. Coś dziwnego dzieje się w Europie. Miliony ludzi każdej płci i wieku biorą urlop, myją samochody i wyciągają z głębi szaf swetry i polary. Na autach montują specjalne bagażniki, kupują bilety lotnicze i ostrzą narty zastanawiając się jednocześnie, gdzie, do cholery włożyli kask. Nadmorskie hotele all inclusive świecą pustkami, w Paryżu na Montmartrze jak nigdy da się da się usłyszeć ciszę. Społeczeństwo mobilne myśli teraz tylko o jednym: Alpy!
Nie inaczej jest w Polsce. Dla niektórych to pierwszy tydzień ferii, dla innych drugi. Tak czy inaczej niemal połowa dzieciaków ma wolne. Podporządkowani szkole rodzice z rozkoszą wykorzystują ten moment, żeby wyrwać się na tydzień ze swojej jałowej codzienności. Włochy, Francja, Szwajcaria, no a przede wszystkim, Austria.
Tak też jest u mnie. Od jakichś 15 lat rok w rok jedziemy tą samą autostradą, jemy te same kanapki, tak samo wkurzamy się na korek w Monachium, w którym aktualnie piszę ten artykuł. I tylko miejsca się zmieniają. Niekiedy jest to Austria, innym razem Włochy. Czasem Karyntia, częściej Tyrol. W tym roku za cel obraliśmy Bad Kleinkirchheim nieopodal Villach, na granicy parku narodowego Nockberge. Już jutro zamiast do biblioteki, szkoły, na jogę, wybiorę się na stok i przez kolejne kilka godzin będzie szu! Szu! Szu!

migawki z poprzednich lat

Jest nas siedmioro. Ja z rodzicami, tak jestem tak singielką jak i jedynaczką, i ich przyjaciele również z “dziećmi” w moim wieku. Decydują oczywiście ci którzy płacą, czyli ojcowie. Coraz bardziej wygodniccy szukają pensjonatów przy stoku, z termami zaraz obok. Wieczory spędzają z alkoholem i kartami – zwłaszcza kartami, tu rządzi kanasta. Tydzień biesiady, tydzień spokoju, tydzień którego rodzice w życiu by nie oddali.

radio w aucie nie działa, a jakoś trzeba przeżyć te 9 godzin
No i siedzimy w samochodzie zapełnionym nartami, książkami, jedzeniem i audiobookami (słuchamy “Gaumardżos” Mellerów – książkę podróżniczą o Gruzji. Przyjemną. Bardzo przyjemną. W Gruzji podobno nartki też mogą być niczego sobie). Jedziemy, jedziemy, zaraz wjedziemy do Austrii. Krajobraz bialusieńki, krajobraz coraz bardziej górzysty. Po prawej widzę już coś prawdziwie wyższego, a mijane po drodze miejscowości swoim architektonicznym stylem oznajmiają, że Salzburg tuż tuż. No to szu!



                                                        tylko co to za język?

wtorek, 15 stycznia 2013

azjatyckie plany

No i nadszedł nowy rok. Ubiegły był wspaniały. Czas który spędziłam na podróżowaniu, był zdecydowanie najlepszym w moim życiu. W tym roku nie planuję zwalniać. Pora zacząć myśleć, jak tu nabroić w 2013

Jeśli wszystko dobrze pójdzie, za pół roku będę wolną kobietą z dyplomem magistra filologii polskiej. Zamierzam kupić bilet w jedną stronę i wsiąść w pierwszy samolot na wschód.

Plan jest następujący: W marcu zaczynam rozglądać się za tanimi biletami lotniczymi. Cel jest niesprecyzowany. Z doświadczenia wiem, że najtańsze bilety można dostać do Pekinu, Bangkoku lub Indii i na takie będę polować. Plany podróży też otwarte. Nie chcę się spieszyć, nie chcę nigdzie pędzić. Planuję wrócić do Chin i przejechać je dość uważnie, zagubić się w Azji południowo-wschodniej (Wietnam, Laos, Kambodża, Birma, Tajlandia) lub bardziej na zachód - zapuścić się do Indii, Bangladeszu, Nepalu i na Sri Lankę. 
w takich warunkach pracować można 

Nie zamierzam się spieszyć. Myślę, że mogę zostać w Azji miesiące, może pół roku, może rok. Być może przyjdzie gdzieś osiąść na kilka miesięcy w celach zarobienia jakichś pieniędzy. Oczekiwania finansowe: maksymalnie 80zł dziennie. Noclegi: hostele, tanie hotele, coutchsurfing. Zamierzam kilka godzin dziennie poświęcać na pracę przy komputerze, przez co podróżowanie może być trochę opóźniane, ale też daje to okazję na większe posmakowanie każdego miejsca po kolei.


Tęsknię za Azją. Ta kobieta jest prawdziwie fascynująca. Jej różnorodność przyprawia o zawrót głowy: zabytki, nowoczesne metropolie, góry, dżungle, rzeki, wyspy, oceany, kuchnie, zapachy i zupełnie nieznany nam tryb życia autochtonów. Mimo, że trzeba zapłacić za bilet lotniczy, to dziennie da się przeżyć za znacznie mniej niż gdziekolwiek w Europie.

Z zapałem czytam blogi podróżnicze, przeglądam portale i wbijam szpilki w wirtualną mapę miejsc do odkrycia. Muszę tam wrócić. Jak najszybciej. 

I tym razem nie mogę sobie pozwolić na lenistwo. Zeszłoroczna podróż, a zwłaszcza tegoroczne przywoływanie wspomnień wiele mnie nauczyły. Na pewno muszę więcej pisać - wezmę netbooka i będę się starać pisać na bieżąco. No i więcej zdjęć. Zdecydowanie więcej! Wszystkiego: ludzi, jedzenia, warunków mieszkalnych. Brakuje mi dokumentacji z zeszłego roku. Wspomnienia się zacierają, zdjęcia by zostały.

Dodatkowo chcę wam powiedzieć, że wyprzedaję swoją biblioteczkę (w celu zbierania pieniędzy na Azję, oczywiście). Zapraszam na allegro i do ewentualnych zakupów: http://allegro.pl/listing/user.php?us_id=2089293. Kupując książkę pomyślcie, że właśnie zafundowaliście tej dziewczynie pół dnia spełniania marzeń. Miło, prawda :)