niedziela, 4 listopada 2012

Plany transatlantyckie

Już półtora miesiąca minęło od powrotu z Azji i powoli wyczerpuje się moja cierpliwość dla osiadłego trybu życia. Z dnia na dzień coraz bardziej mnie nosi, z nocy na noc spędzam więcej czasu na planowaniu kolejnych wycieczek. Na szczęście jeszcze tylko dziesięć dni dzieli mnie od zakluczenia drzwi (tak, jestem z Wielkopolski) i powędrowania na dworzec. Szybko do Warszawy, tam nocleg u przyjaciółki i rano, na kilka godzin przed świtem, na Okęcie. Cel: Ameryka

Muszę przyznać, że USA zawsze mnie pociągały. Nie raz, nie dwa razy marzyłam o wynajęciu samochodu i przejechaniu ze wschodu na zachód i z powrotem. "Ameryka" Baudrillarda należy do jednych z ulubionych książek, a wtórują jej na zmianę nowojorskie komedie i dzikozachodnie westerny. Nigdy jednak nie sądziłam, że wybiorę się za ocean po to by 10 dni spędzić w Portland. A jednak.

Prawdopodobnie nie umiałabym powiedzieć, który aspekt podróżowania cenię najbardziej, ale poznawanie nowych ludzi z pewnością jest w czołówce. W Stanach odwiedzam znajomego poznanego w Tajlandii. I nagle miejsce na mapie staje się atrakcyjne nie ze względu na przyrodę czy zabytki, ale właśnie na bliskie osoby, które chce się zobaczyć. Więc postanowione. 16 listopada wylatuję z Warszawy. Przesiadkę mam w Amsterdamie i po kilkunastu godzinach mam nadzieję szczęśliwie wylądować w Seattle. Spędzam jeden dzień w mieście bezsenności i grunge i Christiana Greya (niestety nie starczy czasu na wyruszenie w poszukiwanie Twin Peaks), po czym autobusem przejeżdżam do stanu Oregon, który eksploatuję przez kolejne kilkanaście dni. W międzyczasie doświadczam swojego pierwszego święta dziękczynienia w, mam nadzieję, iście amerykańskim stylu (indyk i football obowiązkowe). W drodze powrotnej mam cztery godziny w Paryżu. Zrobię co w mojej mocy by pobiec po naleśniki na Saint Michel i zjeść je na brzegu Sekwany. Od dwóch i pół roku nie byłam w Paryżu i trzeba przyznać, że się stęskniłam (wcześniej mieszkałam tam przez rok).

Więc co tu robić? Wiza jest, walizka czeka na zapakowanie, przewodnik kupiony - nic tylko go czytać i odliczać dni.

Dla tych którzy o Portland chcieliby dowiedzieć się czegoś więcej polecam coś z przymrużeniem oka. Portlandia. Jeśli nie całość, to pierwszy odcinek. A jeśli nie pierwszy odcinek, to chociaż początkową piosenkę:



środa, 5 września 2012

Zalezna w dzungli i okolicach

Ostatniej nocy w Singapurze nastawilam budzik na czwarta, po czym taksowkarz zawiozl mnie na stacje kolejowa, ktora miala byc moim ostatnim zetknieciem z tym, podobno wkrotce, najbogatszym krajem swiata. Blyskawicznie przeszlam odprawe graniczna i siadlam w pociagu, ktory niestety ni w zab nie przypominal tego, co widzialam w Chinach. Gdy siedzac w swoim fotelu patrzylam na konduktora, bylam przekonana, ze jest pijany. Facet odbijal sie od siedzenia do siedzenia i od okna do okna. Jednak gdy sama wstalam w celu udania sie do toalety (poziom PKP), to nagle sama sie upilam. Ludzie, ja nie sadzilam, ze pociag moze sie tak trzasc. Przeciez on jezdzi po prostych torach, do licha!

Widoki za oknem: palmy, palmy, wiecej palm. Rzeka - kolor zolto-brazowy, jak mialam sie wkrotce przekonac, dotyczy to wszystkich rzek Malezji. Mijane wioski i miasteczka: dokladnie tak wyobrazalam sobie czarna Afryke, ta powiedzmy nie od chatek z lisci, ale golych blokow betonu bez drzwi i okien. Na kazdej stacji kolejowej kawiarnia z plastikowymi stolami i krzeslami, sprawiala wrazenie centrum miejscowosci. Starsi mezczyzni i szczelnie opatulone chustami kobiety patrzyli na pociag z widocznym zainteresowaniem. Jechalam ok. 7 godzin, zanim dotarlam do Jarentutu. I tam dopiero sie zdziwilam. Spodziewalam sie turystycznej miejscowosci, pelnej hoteli, kafejek i sklepow z pamiatkami. Spotkalam sie z zapomniana miescina, nad ktora gorowal dumny meczet i byla to wlasciwie jedyna zaslugujaca na uwage budowla. To tlumaczylo, dlaczego moj hotel kosztowal odpowiednik osmiu zlotych. Dostalam ciemny, brudny pokoj, w ktorym byly dwa lozka i wentylator. Jeden z recepcjonistow byl transwestyta (ciekawe odbicie na tle tej konserwatywnej dziury), a drugi namietnie powtarzal, ze chcialby ze mna jechac do Polski i jest przekonany, ze moglby sie we mnie zakochac. No to zrobilo sie muzulmansko :). W sumie, wesola odmiana po milczacych Chinczykach.

Nastepnego dnia bus zawiozl mnie do Kuala Tembeling, gdzie czekala na nas lodz, ktora mielismy doplynac do Taman Negary, najstarszej dzungli na swiecie. Tu drobna uwaga: zostalam fanka siadania w busach na przednim siedzeniu. Kierowca sie nudzi. Jest zadowolony, ze siedzi obok niego dlugonoga blondynka i przeistacza sie w istnego przewodnika. Opowiada rzeczy, nie do przeczytania w jakiejkolwiek ksiazce, a na prosbe staje na wzgorzu, zeby mozna bylo cyknac fotke. Rownoczesnie ma sie o wiele lepszy widok, niz pasazerowie z tylu. SUPER!

70km lodzia i po trzech godzinach dotarlam do resortu, w ktorym mialam spedzic kolejne dwie noce. I atrakcje: nocny spacer po dzungli, treking na gorke, conopy walking (spacer po najdluzszym wiszacym na drzewach mostku swiata - 500m) i odwiedziny wioski tubylcow. No w sumie sympatycznie. Powiedzialabym: lajtowo.


Za to resort super. Mieszkalam jakies 20 metrow od wejscia do dzungli. Chodzac wieczorem po osrodku mijalam dziki, jezozwierze (widzialam pierwszy raz w zyciu. I to od razu dwa i to jakies dwa metry ode mnie), jelenie (20cm ode mnie) i dziesiatki malp. Po pokoju chodzily mi jaszczurki wielkosci dloni doroslego faceta, ale jakos zdolalam o nich zapomniec. W dzungli widzialam pajaki wielkosci tarantuli i cos czego do tej pory nie zidentyfikowalam, a co bylo zwierzeciem jaszczurowatym, wielkosci ok 80cm. Ledwo sie ruszalo i mialo wcale niezla skorupe. Cos mniej wiecej takiego, ale czy to na pewno to - nie mam pojecia: jaszczur.

No ale zaluje. Zaluje ze nie zdecydowalam sie na parodniowy treking w glab dzungli. To jednak bylo za malo. Miala byc przygoda, byl lunapark, na ktory bez problemu wzielabym dziecko. I mimo, ze przewodnika mielismy swietnego, jedzenie bylo dobre, a grupa wesola, to jednak wyjezdzalam z mocnym niedosytem. Jeszcze sie kiedys spotkam z jakims pozadnym lasem. I wkrocze w niego odwazniej.

Po dzungli (w ktorej znowu nie bylo tak goraco), nadszedl czas na miejsce, w ktorym bylo mi po prostu zimno: Cameron Highlands

poniedziałek, 3 września 2012

Metropolie wschodu

W obu jest ruch lewostronny. W obu płaci się dolarami. Obie położone są na wyspach i szczyca się wielkimi działaczami chmur. I w obu wielokulturowosc jest tak olbrzymia, ze trudno rozszyfrować kto należy do większości, a kto jest nieproszonym przybyszem. Kolejnym celem wycieczki były Hong Kong i Singapur.
To co wymieniłam to całkiem sporo cech wspólnych. Jednak miasta różnią się od siebie jak ogień i woda.
Hong Kong to bogate miasto XX wieku w którym tysiące potomków kolonizatorow osiadło na luksusowych osiedlach wieżowców mieszczących się na gorującym nad miastem Wzgórzu Wiktorii. wiekszosc turystow wjeżdża na nie specjalnym zabytkowym tramwajem, jednak jak zobaczylam zatrwazajaca dwu i polgodzinna kolejke, zrezygnowalam. I wtedy pojawil sie kusiciel pod hinduska postacia, ktory przystanowszy przed mapa, stwierdzil ze idzie pieszo. Ech no i nadepnal mi na ambicje. I poszlam też.
Wspinaczka trwała niemal dwie godziny. Woda skończyła się po 20 minutach. Stopni celsjusza... milion. Umarłam jakieś 5 razy (tu pozdrawiam Alę). Po lewej Mercedes, po prawej Lamborghini, przede mną ochroniarz, za mną basen z barkiem, a ja w sportowych ciuchach umieram niczym w środku bezludnych Alp. Gdy w końcu dotarlam na szczyt mogłam zabić za szklankę wody, a mój hinduski rasizm, ktory wcześniej był w niegroznej śpiączce, osiągnął apogeum. Idiota! Posluchala ciapatego... a na szczycie kilkupietrowa galeria handlowa. Facepalm.

Jak się czegoś nienawidzi to oczywiście dostaje się to w nasilonych dawkach. W Singapurze mój hostel okazał się być w samym środku Little India (takie znajdujace sie w wielu miastach hinduskie chinatown). Kiczowata kolorową dzielnica z tysiącem mężczyzn siedzących na ulicach.  Spędziłam tam trzy dni.
I co? I oczywiście że kocham Hindusów! Że w każdej kolejnej miejscowości szukam noclegu w LI i że pierwszy raz w życiu mam ochotę jechać do Indii. Jej jacy oni kochani! Jacy uprzejmi, gościnni i jacy z nich dżentelmeni. A jednocześnie jak rewelacyjnie się bawią. Jak znają angielski i stawiają herbatę. No a te ich świątynię! Szaleństwo.

Z lenistwa nie pisze więcej. W HK bardzo polecam największy na świecie pomnik Buddy z brązu i muzeum historii HK (dzien w HK sponsorowalo wikitravel.org" ktoremu dziekuje za opracowanie swietnej i bezblednej trasy zwiedzania). Singapur zrobiłam na zielono: przemoglam swoja nienawisc do idei zwierzat w klatkach i odwiedzilam zoo w lesie deszczowym. Nadal nie lubię, choć zoo bylo zdecydowanie najlepsze, jakie widziałam (pozdrawiam biale tygrysy. Kocham was bardzo!). No i zdecydowane Tak dla ogrodu botanicznego. Wystarczy tego wygodnego. Z postanowieniem powrotu do wegeterianizmu pojechałam pociągiem do Malezji. Cel: dżungla


wtorek, 28 sierpnia 2012

Zalezna pod Szanghajem :)

Dorwalam sie do komputera, wiec bede mogla cos napisac z wieksza przyjemnoscia. Piekny wieczor nota bene. Przed chwila bylam na spacerze na stacje metra i z powrotem (odbieralam depozyt za bilety - jakies 7zl, wiec trzeba bylo isc) i pogoda rewelacyjna. Odpowiada mi tutejsza wilgoc (pisane w Singapurze).

Ale nie wybiegajmy w przyszlosc. Wiecie gdzie mi wilgoc nie odpowiadala? Gdzie sprawiala, ze bylam zmeczona, bolala mnie glowa, a do hostelu doczolgalam sie ostrym a la pijackim lukiem? W Hangzhou.

Jako ze czasu w Chinach zostalo mi niewiele, przeczesalam cala wikipedie w poszukiwaniu obiektow UNESCO, do ktorych nie musialabym jechac po 12 godzin pociagiem. Znalazlam dwie niewielkie miesciny (po jakies 2 miliony mieszkancow), obie do godziny drogi od Szanghaju (czyli kolejno 100 i 180km). Chinskie standardy sa naprawde pasjonujace.

Najpierw Suzhou. Miejscowosc nazywana w przewodnikach azjatycka Wenecja. Coz, przewodniki lubia przesadzac. Moj najwiekszy problem polegal na tym, ze tak jak Wenecje, chcialam ja obejsc na piechote. Zwlaszcza, ze mieszkalam przy rewelacyjnej starej ulicy nad kanalem. Na drodze dedukcji uznalam wiec, ze pozostale ulice beda o rzut beretem.

Nie byly. Kolejny kanal okazal sie doslownie po drugiej stronie miasta. W miedzyczasie bladzilam po tamtejszych slumsach i postkomunistycznych blokowiskach. Bylo paskudnie. Nie mialam planu miasta, bylo goraco, a ja nie mialam pojecia ile jeszcze kilometrow przede mna. Punktami orientacyjnymi mialy byc ogrody (bo miejscowosc na UNESCO znalazla sie wlasnie dzieki nim. Rewelacyjnym ogrodom dawnych filozofow i pisarzy. Dawniej ponad 200, do dzis zachowalo sie 69, z czego kilkanascie przeznaczonych jest do zwiedzania. Wspomnialam juz w poprzedniej notce, ze uwielbiam chinskie ogrody. No to uwielbiam dalej), jednak mapka, jaka nabylam w pierwszym ogrodzie (jakis cud, ze do niego trafilam) okazala sie niezwykle niedokladna. Tak wiec co tu mowic: Miasta nienawidzilam.

Do momentu kiedy nie zrobilo sie ciemno, do chwili kiedy nie zapalily sie czerwone latarnie, a ja, znowu przypadkiem, nie znalazlam sie na deptaku w centrum, ktory byl juz nie az tak daleko ode mnie. Miasto, ktore za dnia bylo nora, w nocy bylo pelne zycia i wigoru. Niestety kolejne ogrody byly juz pozamykane (weszlam do trzech), ale za to pagody i swiatynie swiecily w oddali i nadawaly miastu rewelacyjna, przedmaoistowska atmosfere. Kupilam wachlarz. Piec razy taniej, niz kosztowal w Szanghaju. A co :)

Zreszta, skoro nie moge pokazac wam zdjec, to zerknijcie sobie: Wiki o ogrodach

Hangzhou, dawna stolica Chin, bylo o tyle podobne, ze tez zwiazane z woda. I mostami i ogrodami w sumie tez. Znajduje sie tam pieknie zagospodarowane Jezioro Zachodnie, a nad nim herbaciarnie, swiatynie, pagody i cale pasy zieleni. Marco Polo byl podobno nim zachwycony. Podobno bylo najpiekniejsze na swiecie.


Ale to wlasnie tu wilgoc mnie przerosla. Myslalam, ze moze tylko pierwszego dnia, gdy bylam bez sniadania i niewyspana. Ale nie, na drugi dzien bylo to samo. Chodzilam nad brzegiem, zachwycalam sie jak nalezy, ogarnialam tak wielki teren nadwodny, ze do miasta nawet nie mialam czasu zajrzec, ale niestety. Po polgodzinie spaceru dostawalam zadyszki i krecilo mi sie w glowie. Raz udalo mi sie dobrze wypoczac w, uwaga, Starbucksie. I zanim spadna na mnie gromy, ze jak to, ze herbaciarnie itp, to szybko sie wytlumacze.
To byl najpiekniej polozony Starbucks na swiecie. Znajduje sie wlasnie w budynku dawnej herbaciarni i ma takie polozenie, jak zadna inna tamtejsza knajpka.





No i, juz w drodze do hostelu, kolejna swiatynia. Tym razem buddyjska. Tansza niz w Szanghaju i duzo ladniejsza. Spokojna, zero turystow, z przyjaznymi, niemowiacymi po angielsku mnichami i napisami tylko po chinsku. Strasznie zalowalam, ze nie rozumiem. Ze nie jest mi dane wiedziec na co wlasciwie patrze. No ale patrzylam i chcialam wiecej. Buddyjskich swiatyn dosyc nie mam.

Z Hangzhou wrocilam do Szanghaju. Samolot i nastepna destynacja. Cel: Hong Kong.

Zależna w Szanghaju



Czy lubie Szanghaj? spędziłam tam trzy dni i trudno wyrobić mi sobie zdanie. Jeśli chodzi o pobieżne zwiedzanie, w zupełności wystarczyłby jeden. Tiziano Terzani wspomina, że najpiękniejsze chińskie miasta, miasta z których Chińczycy są najbardziej dumni, zostały wybudowane przez Europejczyków. I faktycznie: mamy tu wybrzeże Bund a la paryskie Pola Elizejskie, dzielnice francuska, People Square nazywane szanghajskim Central Parkiem (mocno przesądzone porównanie), no i Putong będący absolutnym centrum nowoczesności. Z tych miejsc wrażenie zrobiło na mnie tylko ostatnie. bo faktycznie nie na co dzień jest się na tarasie widokowym, który jest na wysokości 340 metrów. i nie co dzień z jego okien widzi się zaraz obok budynek jeszcze wyższy. I trzeci w budowie. Nie wiem, co to będzie, ale wysokością przypomina sąsiadów. A wokół nich jeszcze dziesiątki innych przeszkolonych budynków, które w innych warunkach trzeba by śmiało nazwać olbrzymami. Wszystko to położone nad rzeka i razem z nią tworzy rewelacyjny miejski krajobraz.
A na ulicach Putongu... Jak czysciutko! jak sterylnie. Zadnej rykszy, żadnego ulicznego stoiska, żadnego nieproszonego domku. szerokie ulice i naziemne przejścia dookola rond. Tak wygląda XXI wiek z obrazka. I tylko tekst na ścianie jednego z budynków, wieszczacy potęgę państwa chińskiego, która obrazuje to oto dzieło obywatela architekta X, jakby nie pasowało.
Rewelacyjne jest stare miasto. Idąc od strony rzeki, najpierw minęła bambusowy park, potem typowo azjatycki bazar, aż w końcu natknelam się na wysoki mur z nad którego wystawal spadzisty dach. Budynek okazał się świątynia Konfucjusza i był pierwsza tego typu świątynia widziana przeze mnie w Chinach (poprzednie były zbyt turystyczne). zaraz obok znajduje się przesliczna z najstarsza w Szanghaju herbaciarnia na jeziorze. posłużyła ona za wzór dla wszystkich innych herbaciarni chińskich, a jej wizerunek zdobi słynna porcelanę Błękitna Wierzba. Zaraz przy herbaciarnia jest wejście do ogrodu Lu. absolutnego must see. Zdaje się, że w życiu nie byłam w piękniejszym ogrodzie. Wbrew temu co było napisane w przewodniku, nie było tak tłoczno. większość turystów ograniczala się do starówki. Naprawdę nie wiedzą co stracili.
I co? I to w zasadzie wszystko, co mogę powiedzieć o Szanghaju. byłam jeszcze w jednej świątyni (droga i nieciekawa), w dzielnich galerii sztuki (ok, ale bez przesady) i w muzeum Szanghaju (fajne. podobno najlepsze w kraju. no... fajne ). Z miasta wyjeżdżałam raczej szczęśliwa, niż smutna. raczej nie zechce wrócić.
było po prostu zbyt normalnie.
(Notka pisana dwa razy. Pierwsza w tajemniczych okolicznościach zaginęła)

piątek, 24 sierpnia 2012

Zalezna na kolei

Ta instytucja wymaga osobnej notki.
Kiedy wreszcie postanowilam opuscic Pekin i w zwiazku z niedostatkiem czasu wybrac sie bezposrednio do Szanghaju, wybralam sie na dworzec kolejowy. Wiedzialam juz, ze pociagi do Sz. wyjezdzaja co ok. 10 minut, nie przejmowalam sie wiec ewentualnym brakiem biletow i na stacje pojechalam z calym swoim dobytkiem.

To co zobaczylam przeroslo moje mozliwosci poznawcze. Wyobrazcie sobie
 wielki plac, a na nim kilkadziesiat bramek przejsciowych. Przed kazda
z nich kolejka na conajmniej kilkadziesiat osob. Zorientowalam sie, ze
 przekraczaja je juz z biletami w rece, wiec najwyrazniej kasy musza
byc gdzie indziej. Po chwili ogledzin znalazlam okienko z napisem
"platform permition - 2Y" (ok. 1zl). To widocznie musialo byc tu. Kto
wie, moze bilety kupuje sie na peronach. Pani z okienka jednak w
swojej nienagannej chinszczyznie, wspomagajac sie jezykiem migowym
odeslala mnie na prawo. Czyli wlasnie do bramek. Niestety po tym jak
grzecznie przeczekalam kolejke (jeszcze ciagle nie potrafilam sie
przepychac - dzis idzie mi to lepiej), zostalam odeslana jeszcze
bardziej na prawo. W koncu na drugim, niewidocznym z mojego
poczatkowego polozenia, koncu placu znalazlam! Wielka hala, a w niej
40 kas. Wszystkie otwarte, a przy kazdej kasie kolejka na jakies 30
osob. Z rozpacza szukalam automatow biletowych - niestwierdzono. Za to
na szczescie w jednej(!) z kas mowili po angielsku. Ustawilam sie
grzecznie, i po 45 minutach, w trakcie ktorych zdazylam sie
zaprzyjaznic z dwoma bardzo milymi Szwajcarkami, z ktorymi potem
zjadlam sniadanie w McDonaldzie, udalo mi sie kupic bilet na za dwie
godziny i... z innej stacji. Na szczescie dotarlam na nia bez
problemu. To bylo pierwsze zdumienie chinska koleja.

NIe trzeba bylo dlugo czekac na drugie. Dworzec Poludniowy, na ktory
mnie wyslano nie byl dla mnie dworcem. To bylo lotnisko! I to nie
jakis krakowski czy wroclawski wypierdek (nawet z nowym terminalem)
(pisane na komputerze w hostelu. Brak polskich liter nieunikniony, ale
za to mniej literowek). Nie! To bylo porzadne wielkie lotnisko (zdaje
sie ze Okecie tez nie moze sie z nim mierzyc) z przejsciem
bezpieczenstwa, wielka, nowoczesna hala odlotow z dziesiatkami
kawiarn, restauracji i sklepow. Byly tez slynne "gates", przed ktorymi
staly w rzedach krzesla, a na nich ludzie bawili sie smartfonami (w
chinskim metrze jesli ktos czyta to na iphonie, jesli gra to na
iphonie i jesli oglada film to na iphonie). Jedyne co w tym lotnisku
nie bylo lotniskiem, to to ze zamiast do samolotow, wchodzilo sie do
pociagow. Podobna stacje widzialam potem w Szanghaju. Zapewniam, w
porownaniu do nich nasze modernizacje stacji glownych Wroclaw i Poznan
moga schowac sie gleboko w latach 90tych.

Zaskoczenie trzecie. W sumie nie bylo zaskoczeniem. Ale bylo
przezyciem tego na co czekalam. Chinski ekspres! 1200km w 5 godzin i
20 minut. Mialam przed soba informacje z jaka predkoscia jedziemy.
Przyjemnie patrzylo sie na to 309, 310, 311...A za oknem chinska bieda
i chlopi (proletariat?) pracujacy z koszami na plecach i kapeluszami
na glowach. Takich dokladnie jak sobie wyobrazacie! No... takimi...
Chinskimi :)

Zaskoczenie czwarte: Probowalam z Szanghaju kupic bilet na pociag
nocny do Tunxi. Jest tam swieta gora Chinczykow, podobno absolutne
must see. Probowalam na dwie noce do przodu, na trzy noce do przodu,
na cztery juz nie moglam sobie pozwolic. Nie udalo sie. Wszystko
zajete! Do ostatniego miejsca stojacego.

I zaskoczenie piate. W Szanghaju znalazlam! Tak jest! Byly automaty do
biletow. Z chytrym usmiechem na twarzy pognalam do wolnego, wybralam
interesujaca mnie destynacje, rodzaj siedzenia i dzien i przeszlam do
zaplaty. W koncu pojawila sie prosba, zebym przylozyla swoje ID.
Elektryczne. Paszport nijak nie dzialal. Maszyna obslugiwala tylko
dokumenty chinskie A Wszystko to w pieknej mowie angielskiej.

Bo to sa wlasnie Chiny. W ksiegarniach przy dzialach beda nazwy
chinskie i angielski dodatek "foreign literature", na aptekach napis
Pharmacy, na informacji turystycznej Tourist Information. Nie nalezy
sie jednak ludzic. Potrafia powiedziec hello i tsankju. Ale czy mozna
ich winic? No nie mozna.



Notka napisana na komputerze w hostelu, wobec czego brak polskich
liter jest oczywisty. No ale przynajmniej jest mniej literowek, niz
gdy pisze z komorki. Literowek ktorych, wybaczcie, poprawiac nie bede!

czwartek, 23 sierpnia 2012

Zależna w Pekinie

Doleciałam. Lot nie był aż tak długi, nie tak ciężki. Ot 8 godzin czytania, słuchania muzyki i picia wina. Pekin przywitał mnie piątą rano i chińskim zapachem.
Zapach chiński to coś, co znam od dawna. Tak pachnialo w pokoju mojej szanghajskiej koleżanki z wymiany w Paryżu. Nie znoszę go. ledwo wyszłam na płytę lotniska, momentalnie chciałam się cofnąć do samolotu. W starej, obskurnej hali przylotów jeszcze gorzej. Wtedy po raz pierwszy zebrało mi się na łzy. Po co mi to? Jestem zmęczona, brudna, a dookoła półtora miliarda chińskich ludków, które bez zbędnych uprzejmości pchają się do metra, nie znając zasad typu "najpierw się wychodzi", "ustąp starszym", czy "pomóż kobiecie z bagażem". Okazało się, ze w kolektywnym państwie chińskim każdy dba tylko o wygodę własnego tyłka.
I ludzie, jak oni jeżdżą! z 5 minut zajęło mi moje pierwsze przejście przez pekińską ulice. Możesz zapomnieć o tym, ze ktoś się zatrzyma, bo ty metr od niego jesteś na środku pasów. Czerwone światło? Żaden problem! może być nawet fioletowe. Co to za różnica? Oni mają kółka, oni rządzą. pisząc te notka jestem w Chinach ponad tydzień i trudno mi uwierzyć, ze nie widziałam żadnego wypadku.

Mieszkam w starym budynku w dzielnicy hutongow, dawnych pekińskiej uliczek z niskimi domkami z szarej cegły. dawniej podobno cały Pekin tak wyglądał. Jednak w ramach modernizacji kraju od roku 1949 były one skrzętnie wzburzone, ustępując miejsca znanym nam skądinąd blokowiskom. Dziś zostało ich już niewiele i szczęśliwie od paru lat znajdują się pod ochrona jako zabytki. część została zaadoptowana przez przemysł turystyczny, ale absolutnie nie wszystkie. większość to wciąż brudne, smierdzące szczynami nory, w których w dzień jest obrzydliwe, a w nocy strasznie.




Zwiedzilam trzy obowiązkowe miejsca UNESCO. Przeludnienie zakazane miasto, nie odznaczajaca się niczym szczególnym Świątynię nieba i rewelacyjny Pałac letni. w tym ostatnim wrażenie robi nie tylko rozległy park nad jeziorem i wysoka świątynia Buddy. To miejsce to przede wszystkim długi na ponad 700 metrów korytarz, którego belki i ścianki są w całości pomalowane w sceny z chińskich historii. Myślę, że do zapamiętania na zawsze.




Szczególne okazały sie okolice Pekinu położone nad jeziorami. małe mostki, kanaliki, tysiące rewelacyjnych knajpek  na brzegach (świetne że względu na wystrój). udało mi się być tam w nocy. Był to chyba pierwszy moment gdy stwierdziłam, że lubię to miasto.





No i chiński mur. wybrałam się w miejsce bardziej oddalone od Pekinu dzięki czemu rozminelam się z miliardem Chińczyków. Tam gdzie się wybrałam bywały momenty zupełnego odosobnienia. Było rewelacyjnie. Trafiłam na idealna widoczność, krajobrazy były rewelacyjne. Sam mur okazał się weższy i niższy niż sądziłam, ale fakt, że kolejne wieże widziałam coraz to dalej i dalej, przebijał wszystko. idąc dalej i dalej, pojawiały się kolejne, niemajace końca, wieże straznicze. Wiem, że jest facet organizujący wielodniową wycieczki po nieodnowionej części muru (www.wildwall.com). Muszą być niepowtarzalne.



Po czterech dniach pora na zmianę klimatu. Cel: Szanghaj

wtorek, 14 sierpnia 2012

Zależna w Kijowie

Ruszyłam. Z Krakowa do Warszawy i dalej samolotem do Kijowa, w którym mam przesiadke do Pekinu. Lecę ukraińskimi liniami Aerosvit. Zdążyłam się już o nich nasłuchać. Jakie to są niewygodne i straszne. Cóż, były tanie. I mimo, że o "strasznych" liniach lotniczych poczytalam niemało u Kapuścińskiego, to jednak gdzie Krym (Kijów) gdzie Rzym (Kaukaz), nie mówiąc już o różnicy w mileniach.
Próbka do Kijowa minęła bardzo przyjemnie. Samolot malutki (przypadkiem usłyszałam, że leci ok. 100 osób), ale mimo to siedzenia wygodniejsze niż w naszych ukochanych europejskich aerobusach. Uderzyło mnie, choć po namyśle nie dziwiło, że wszystkie informacje podawane są w trzech językach (ukraiński, angielski i rosyjski). Mimo wcześniejszego zamówienia nie dostałam lunchu wegetarianskiego, a zwykły, ale to jedyny minus, jaki potrafię wskazać.
Kijowskie lotnisko także nie odbiegało od przyjętych powszechnie norm. Autobus szybciutko zawiózł mnie do centrum, a stamtąd metrem do hostelu. W przeciwieństwie do Warszawy, Kijów posiada trzy linie. Zachwyciło mnie ich położenie. Są niesamowicie głęboko! Znajdują się ok 105 metrów pod ziemią (dla porównania, metro paryskie jest na głębokości ok. 10 metrów). Na stację zjeżdża się superdługimi schodami i jestem pewna, że osoby z lękiem wysokości szczerze ich nienawidzą.



W Kijowie miałam dla siebie marne kilkanaście godzin. Poznanie miasta ograniczyło się więc do wieczornego spaceru i porannego zwiedzenia katedry św. Zofii. Spacer okazał się rewelacyjny. Letni wieczór i ja w otoczeniu przepięknych, cudownie oświetlonych, błękitnych monastyrów.        
Na brukowanej ulicy, niegdyś zamieszkałej przez Bułhakowa, co i rusz przygrywał saksofon czy gitara, a na głównym socrealistycznym placu z głośników leciały radzieckie pieśni. Fontanny tańczyły w ich rytmie, a na wielkim ekranie na ścianie jednego z budynków leciały filmy o tematyce przypominającej wiece pierwszomajowe. Wytrwale wczytywałam się w bukwy, szczęśliwa gdy udało mi się zrozumieć dłuższą frazę. Muszę przyznać, że jeśli chodzi o inscenizację popsowieckiego widowiska, Kijów spisał się na medal.



Następnego dnia rzeczywistość gwałtownie zbudziła mnie z tego romantycznego snu. W hostelu brak prądu, a podwórko zalane do poziomu powyżej kostek. Do momentu opuszczenia kraju pogoda wytrwale przygotowywała mnie na spotkanie z azjatycką porą deszczową. I tylko Św. Sofia lśniła jedenastowiecznym przepychem.


                                                     
Uwaga o kijowskich zwierzętach: chylę czoła przed ich gustem. Jedyny bezdomny pies jakiego spotkałam (chudy, przerażony z podkulonym ogonem i odsłoniętą raną na zadzie), stołował się nie gdzie indziej, jak na śmietnisku przylegającym do domu Bułhakowa. Powieściowy Behemot zaś zadecydował, że najwygodniejszym miejscem na drzemkę jest sam środek hali lotniskowej. To się nazywa klasa.


piątek, 3 sierpnia 2012

Zależna się wita

Cześć,
W ramach przygotowań do podróży, przyszedł czas również na ten krok. Założenie bloga. Postaram się na nim w miarę regularnie opisywać doświadczenia mojej ponadmiesięcznej wyprawy do Azji wschodniej i południowo-wschodniej.

To pierwsza taka wyprawa w moim życiu. Do tej pory jeździłam, owszem, ale głównie po Europie, przypadkiem tylko zahaczając o Azję (Turcja) i Afrykę (Egipt, Tunezja). Tym razem zależało mi na czymś większym. Ukończyłam czwarty rok studiów, przede mną ostatni, magisterski, a w planach poradzenie sobie na rynku pracy. To być może ostatnie trzymiesięczne wakacje. Chciałam z nich wycisnąć jak najwięcej.

Na razie się udaje. Spędziłam z przyjaciółką rewelacyjny tydzień we włoskich Alpach, z chrześniaczką kilka dni w Amsterdamie i Eftelingu (polecam! Według mnie najlepszy park rozrywki w Europie) i tydzień z przyjacielem w Karkonoszach. W niedzielę jadę na kilka dni do Berlina, bo to wstyd, że Paryż, Londyn i Rzym zostały poznane od podszewki, a metropolia oddalona o 200 km pozostaje obca (do tej pory tylko dziecięce odwiedziny w zoo i na wieży telewizyjnej oraz nocna impreza sprzed trzech lat po lądowaniu z Portugalii). A potem pozostaną jedynie dwa dni na sprawdzenie plecaka i w drogę. Na wschód.

Plan podróży:
Wyruszam 12 sierpnia z Warszawy, po to żeby zaledwie po kilku godzinach znaleźć się w Kijowie, w którym spędzę 25 godzin w oczekiwaniu na samolot do Pekina. Planuję w nim spędzić kilka dni, po czym ruszyć na południowy zachód do Xi'anu (jeśli starczy czasu, to jeszcze dalej do Chengdu). Stamtąd obiorę kurs na wschód i przerażę się monumentalnością Szanghaju, a chwilę później po przekroczeniu granicy z Hong Kongiem pożegnam się z chińską ziemią. Stamtąd 26 sierpnia łapię samolot do Singapuru i z niego liznę odrobiny Malezji. 6 września z Kuala Lumpur przelecę do Bangkoku i dziesięciodniowym pobytem w Tajlandii zakończę swoją azjatycką przygodę.



Plan powstał trochę przypadkiem w skutek nieporozumień rodzinnych. Miało być gdzie indziej, inaczej, ostatecznie wyszło w ten sposób. Bo bezpieczniej, bo bez wizy, bo akurat tego dnia był tani lot. Powody przypadkowe, nieuporządkowane, według zasady, że wszędzie jest ciekawie. Szczegóły wyklarują się w biegu.

Pozostaje mi zaprosić was do lektury i kibicowania. Postaram się uaktualniać bloga tak często jak tylko się da, choć możliwe, że na zdjęcia trzeba będzie poczekać do powrotu. Nie biorę laptopa, a ze światem będę się kontaktowała przez smartfona, co utrudni tak pisanie, jak i aspekt wizualny. Pewnie się jeszcze odezwę przed startem. Póki co ruszam do bezpiecznych, znanych Niemiec, gdzie najbardziej ma mnie przerazić groza muzeum żydowskiego. Buziaki