Dorwalam sie do komputera, wiec bede mogla cos napisac z wieksza przyjemnoscia. Piekny wieczor nota bene. Przed chwila bylam na spacerze na stacje metra i z powrotem (odbieralam depozyt za bilety - jakies 7zl, wiec trzeba bylo isc) i pogoda rewelacyjna. Odpowiada mi tutejsza wilgoc (pisane w Singapurze).
Ale nie wybiegajmy w przyszlosc. Wiecie gdzie mi wilgoc nie odpowiadala? Gdzie sprawiala, ze bylam zmeczona, bolala mnie glowa, a do hostelu doczolgalam sie ostrym a la pijackim lukiem? W Hangzhou.
Jako ze czasu w Chinach zostalo mi niewiele, przeczesalam cala wikipedie w poszukiwaniu obiektow UNESCO, do ktorych nie musialabym jechac po 12 godzin pociagiem. Znalazlam dwie niewielkie miesciny (po jakies 2 miliony mieszkancow), obie do godziny drogi od Szanghaju (czyli kolejno 100 i 180km). Chinskie standardy sa naprawde pasjonujace.
Najpierw Suzhou. Miejscowosc nazywana w przewodnikach azjatycka Wenecja. Coz, przewodniki lubia przesadzac. Moj najwiekszy problem polegal na tym, ze tak jak Wenecje, chcialam ja obejsc na piechote. Zwlaszcza, ze mieszkalam przy rewelacyjnej starej ulicy nad kanalem. Na drodze dedukcji uznalam wiec, ze pozostale ulice beda o rzut beretem.
Nie byly. Kolejny kanal okazal sie doslownie po drugiej stronie miasta. W miedzyczasie bladzilam po tamtejszych slumsach i postkomunistycznych blokowiskach. Bylo paskudnie. Nie mialam planu miasta, bylo goraco, a ja nie mialam pojecia ile jeszcze kilometrow przede mna. Punktami orientacyjnymi mialy byc ogrody (bo miejscowosc na UNESCO znalazla sie wlasnie dzieki nim. Rewelacyjnym ogrodom dawnych filozofow i pisarzy. Dawniej ponad 200, do dzis zachowalo sie 69, z czego kilkanascie przeznaczonych jest do zwiedzania. Wspomnialam juz w poprzedniej notce, ze uwielbiam chinskie ogrody. No to uwielbiam dalej), jednak mapka, jaka nabylam w pierwszym ogrodzie (jakis cud, ze do niego trafilam) okazala sie niezwykle niedokladna. Tak wiec co tu mowic: Miasta nienawidzilam.
Do momentu kiedy nie zrobilo sie ciemno, do chwili kiedy nie zapalily sie czerwone latarnie, a ja, znowu przypadkiem, nie znalazlam sie na deptaku w centrum, ktory byl juz nie az tak daleko ode mnie. Miasto, ktore za dnia bylo nora, w nocy bylo pelne zycia i wigoru. Niestety kolejne ogrody byly juz pozamykane (weszlam do trzech), ale za to pagody i swiatynie swiecily w oddali i nadawaly miastu rewelacyjna, przedmaoistowska atmosfere. Kupilam wachlarz. Piec razy taniej, niz kosztowal w Szanghaju. A co :)
Zreszta, skoro nie moge pokazac wam zdjec, to zerknijcie sobie:
Wiki o ogrodach
Hangzhou, dawna stolica Chin, bylo o tyle podobne, ze tez zwiazane z woda. I mostami i ogrodami w sumie tez. Znajduje sie tam pieknie zagospodarowane Jezioro Zachodnie, a nad nim herbaciarnie, swiatynie, pagody i cale pasy zieleni. Marco Polo byl podobno nim zachwycony. Podobno bylo najpiekniejsze na swiecie.
Ale to wlasnie tu wilgoc mnie przerosla. Myslalam, ze moze tylko pierwszego dnia, gdy bylam bez sniadania i niewyspana. Ale nie, na drugi dzien bylo to samo. Chodzilam nad brzegiem, zachwycalam sie jak nalezy, ogarnialam tak wielki teren nadwodny, ze do miasta nawet nie mialam czasu zajrzec, ale niestety. Po polgodzinie spaceru dostawalam zadyszki i krecilo mi sie w glowie. Raz udalo mi sie dobrze wypoczac w, uwaga, Starbucksie. I zanim spadna na mnie gromy, ze jak to, ze herbaciarnie itp, to szybko sie wytlumacze.
To byl najpiekniej polozony Starbucks na swiecie. Znajduje sie wlasnie w budynku dawnej herbaciarni i ma takie polozenie, jak zadna inna tamtejsza knajpka.
No i, juz w drodze do hostelu, kolejna swiatynia. Tym razem buddyjska. Tansza niz w Szanghaju i duzo ladniejsza. Spokojna, zero turystow, z przyjaznymi, niemowiacymi po angielsku mnichami i napisami tylko po chinsku. Strasznie zalowalam, ze nie rozumiem. Ze nie jest mi dane wiedziec na co wlasciwie patrze. No ale patrzylam i chcialam wiecej. Buddyjskich swiatyn dosyc nie mam.
Z Hangzhou wrocilam do Szanghaju. Samolot i nastepna destynacja. Cel: Hong Kong.