Muszę przyznać, że USA zawsze mnie pociągały. Nie raz, nie dwa razy marzyłam o wynajęciu samochodu i przejechaniu ze wschodu na zachód i z powrotem. "Ameryka" Baudrillarda należy do jednych z ulubionych książek, a wtórują jej na zmianę nowojorskie komedie i dzikozachodnie westerny. Nigdy jednak nie sądziłam, że wybiorę się za ocean po to by 10 dni spędzić w Portland. A jednak.
Prawdopodobnie nie umiałabym powiedzieć, który aspekt podróżowania cenię najbardziej, ale poznawanie nowych ludzi z pewnością jest w czołówce. W Stanach odwiedzam znajomego poznanego w Tajlandii. I nagle miejsce na mapie staje się atrakcyjne nie ze względu na przyrodę czy zabytki, ale właśnie na bliskie osoby, które chce się zobaczyć. Więc postanowione. 16 listopada wylatuję z Warszawy. Przesiadkę mam w Amsterdamie i po kilkunastu godzinach mam nadzieję szczęśliwie wylądować w Seattle. Spędzam jeden dzień w mieście bezsenności i grunge i Christiana Greya (niestety nie starczy czasu na wyruszenie w poszukiwanie Twin Peaks), po czym autobusem przejeżdżam do stanu Oregon, który eksploatuję przez kolejne kilkanaście dni. W międzyczasie doświadczam swojego pierwszego święta dziękczynienia w, mam nadzieję, iście amerykańskim stylu (indyk i football obowiązkowe). W drodze powrotnej mam cztery godziny w Paryżu. Zrobię co w mojej mocy by pobiec po naleśniki na Saint Michel i zjeść je na brzegu Sekwany. Od dwóch i pół roku nie byłam w Paryżu i trzeba przyznać, że się stęskniłam (wcześniej mieszkałam tam przez rok).
Więc co tu robić? Wiza jest, walizka czeka na zapakowanie, przewodnik kupiony - nic tylko go czytać i odliczać dni.
Dla tych którzy o Portland chcieliby dowiedzieć się czegoś więcej polecam coś z przymrużeniem oka. Portlandia. Jeśli nie całość, to pierwszy odcinek. A jeśli nie pierwszy odcinek, to chociaż początkową piosenkę:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz